Wpisy archiwalne w kategorii

W Towarzystwie

Dystans całkowity:8604.02 km (w terenie 1772.53 km; 20.60%)
Czas w ruchu:433:16
Średnia prędkość:19.27 km/h
Maksymalna prędkość:60.20 km/h
Liczba aktywności:178
Średnio na aktywność:48.61 km i 2h 31m
Więcej statystyk

Mazovia MTB - Łomianki, epilog.

Niedziela, 3 października 2010 | Rower:Kelly's Magic | temp 14.0˚ dst57.02/50.00km w02:36h avg21.93kmh vmax36.50kmh

Na metro ursynów podjeżdżam rowerem. Przy okazji mogę pomyśleć nad ubraniem na maraton. Jak wyjeżdżam z domu to na termometrze poniżej 10. Zimowe spodnie, koszulka, rękawki i na to bluza plus długie rękawiczki. Na pewno nie zmarzłam a gdybym się bardziej spieszyła to pewnie bym się zgrzała. Razem z Anetą i Pawłem pakujemy się do samochodu Włodka i ruszamy. Na dolince dogania nas samochodem Harry. Po drodze na gdańskiej, jeszcze przed mostem północnym, mijamy Rysia ;)
Po przygotowaniach i załatwieniu spraw w biurze ustawiamy się w sektorach, które tym razem były połączone po 3. Myślałam, że przez to zrobi się korek na czarnym rowerowym, bo tam dużo piachu jest, ale wszystko szło w miarę sprawnie do miejsca, w którym trzeba było przejść przez błotko po pieńkach. Jakoś stawka tak się rozciągnęła, że jechałam sama. Przede mną tylko na długich prostych widziałam kogoś przed sobą. Zdarzało się też, że ktoś mnie wyprzedził, i tyle ich było widać :p Dopiero po drugim bufecie i tak naprawdę przy wyjeździe z lasu, bo później przeważał asfalt i czarne dziurawe drogi, jechałam w pobliżu innych zawodników. Mocno wiało i dlatego warto było mieć towarzystwo ;)
Trasa, szczególnie do drugiego bufetu, bardzo ładna. Piach wydawał się być nie tak bardzo uciążliwy jak zwykle. Tylko raz stanęłam w takiej wielkiej piaskownicy. Za to korzeni dużo, niektórzy nawet twierdzą, że więcej niż zawsze :p Przynajmniej nie było nudno. Kilka górek, które nawet przyjemnie się podjeżdżało dzięki dopingowi welodromowców, którzy stali i robili zdjęcia, m.in. Bartek i Renata, reszty nie znałam.
Na mecie bardzo miła atmosfera dzięki bardzo licznemu przybyciu osób z drużyny. Wspólnie zjedliśmy ciepły rosołek i ciasto. Później dekoracje. Ania zajęła 3 miejsce w FK2, Jarek 2 miejsce w K4 a ja o dziwo 3 miejsce w K2 ;) Zupełnie nieoczekiwane, ale miła niespodzianka. Szczególnie, że jechało mi się dobrze, chociaż później odczuwałam zmęczenie i obity tyłek :p
Nie zostaliśmy długo po zawodach. W drodze powrotnej wstąpiliśmy do cukierni Roberta 'giantera' na pyszne lody. Jest cel wypraw na północ od Warszawy ;D Z ursynowa leniwie dokręciłam do domu, chociaż początkowo miałam wątpliwości czy jechać, bo miałam pod wiatr, ale nie zrezygnowałam.
Koniec sezonu? Bardzo możliwe, wszystko zależy od pogody. Czas na rowerowanie znajdę, ale jeszcze pogoda musi zachęcać ;) Jak będzie bardzo kiepsko i zima zjawi się wcześnie, jak kraczą synoptycy, to najwyżej rower wstawię do piwnicy a zacznę sezon basenowy i dla urozmaicenia łyżwy, na które namawiał mnie Włodek ;)

Bagienka © magdafisz

Podjazdy ;) © magdafisz

Wspinaczka © magdafisz


Kategoria zawody, W Towarzystwie, Las

Mazovia MTB - Nowy Dwór Mazowiecki, finał.

Niedziela, 26 września 2010 | Rower:Kelly's Magic | temp 16.0˚ dst35.11/35.11km w01:41h avg20.86kmh vmax33.30kmh

Dzisiaj transportem własnym z rodzicami, bo miałam odebrać nagrody za generalkę fit. Jesteśmy sporo przed czasem, ale powoli zaczynają się zjeżdżać znajomi z welodromu. Zjawia się też Tomek z bratem. Tomek reguluje mi hamulce i pompuje dętki (przy okazji odkręca nakrętkę z całym wentylem, ale wszystko udaje się tak złożyć, żeby działało :p). Rower musi być sprawny, bo zamierzam dzisiaj jechać 70 km giga. Nikt mi nie zagraża w generalce fit, więc mogę sobie pozwolić na taką jazdę. Poza tym dekoracja i tak będzie późno, więc nie ma co się spieszyć na metę.
W sektor wchodzimy praktycznie bez rozgrzewki. Start szybki, ludzie na wale zapierdzielają, ale ja bezstresowo jadę swoje. Przy wjeździe w las widzę tabliczkę giga, więc wiem w którym miejscu jest rozjazd. Jest płasko, miejscami nawierzchnia twarda, podobna do tej, która jest w kabackim. Kilka góreczek stanowi przyjemne urozmaicenie trasy. Ścieżki są dosyć wąskie i jest mało miejsca na wyprzedzanie, ale mnie to nie dotyczy bo praktycznie nie wyprzedzam. Limit wjazdu na giga 13.15, powinnam się wyrobić. Jak dojeżdżam do rozjazdu jestem pół godziny przed czasem. Dodatkowym plusem jest to, że nie jadę sama, jest przede mną jakaś dziewczyna. Jedzie się dość szybko i trzeba być czujnym. Jest mało momentów, żeby się spokojnie napić czy zjeść. Po wjeździe na 2 pętlę zaczynam rozbrajać batonika. Naglę słyszę, że ktoś kto jechał za mną robi dużo hałasu i ląduje na ziemi. Zatrzymuję się, żeby spytać, czy wszystko w porządku, a kiedy dostaję odpowiedź, że tak to chcę ruszać dalej, ale łańcuch coś rzęzi, myślałam że spadł. Okazuje się jednak, że mój hak się ułamał i przerzutka wisi nad górnymi widełkami. Dziwne, przecież nie brałam udziału w kolizji. Myślałam, że to się stało za mną, a nie w moim pobliżu. Nawet nic nie poczułam :/ Trudno, oznacza to dla mnie koniec jazdy dzisiaj. Jeszcze posprawdzałam kieszenie, czy nie mam haka, ale zapomniałam go wziąć z torby z samochodu. Lipa. Zabieram się za rozpinanie spinki, ale jakoś nie chce nawet drgnąć. Proszę kolegę, któremu nic się nie stało i może dalej kontynuować jazdę, żeby pomógł mi chociaż zdjąć łańcuch, ale on nawet nigdy spinki nie odpinał a kiedy próbuje, to nie wychodzi. Przeprasza i rusza, a ja walczę. W końcu się udaje zdjąć. Wracam kawałek trasą bo widziałam, że tam siedzieli strażacy, to mi chociaż powiedzą, jak będzie najkrócej iść. Straż proponuje podwózkę, ale jak dzwonią, żeby ktoś po mnie przyjechał to okazuje się, że musiałabym czekać co najmniej 1,5h bo mają dużo kursów do szpitala, bo było dużo wypadków. Ruszam więc tak jak mi powiedzieli którędy mam jechać. Opuściłam siodełko maksymalnie i odpychałam się jedną nogą. Zawsze będzie szybciej niż iść. W takim tempie mam czas na podziwianie okolicy. Na trasie mijam sporo rozjechanych padalców, które nie zdążyły uciec z drogi, na której się wygrzewały. Gdy dojeżdżam do miasteczka już większość jest na miejscu. Tomek jak wjeżdża na metę to najpierw robi zdziwioną minę, później myśli, że jednak jechałam mega, dopiero jak widzi mój rower to wie co się stało. Jeszcze mnie poucza, że hak trzeba wozić przy sobie a nie w torbie :p Teraz już mam nauczkę ;)
W tomboli nie wygrywamy najcenniejszych nagród. Ja dostaję torebkę podsiodłową, a Marcin dostaje koszyk na bidon i gripy.
Z opóźnieniem, ale wreszcie zaczyna się dekoracja. Wychodzę na 1 miejsce podium w kategorii FK2. Są nagrody, jest szampan i zdjęcia. Ale nie jedziemy jeszcze do domu. Czekamy praktycznie do końca imprezy na dekoracje welodromowców. Krzysiek zgarnia puchary i nagrody za pierwsze miejsce za 'najdłużej w siodle' oraz w superklasyfikacji. Aneta wychodzi trzy razy do dekoracji: za najdłużej w siodle, superklasyfikacji oraz generalki K3. Na koniec robimy wspólne zdjęcie drużynowe i rozjeżdżamy się w swoje strony.

Victoria! © magdafisz

Zupełnie nie dociera do mnie, że to już koniec tego sezonu, że w taki sposób go skończyłam :D Zapowiadało się tak niewinnie. Jednak dzięki tym maratonom wiem na co mnie stać, że jestem zdolna jechać 4 godziny w błocie i ogólnie niesprzyjających warunkach do rowerowania. Okazało się to być bardzo fajną przygodą i sposobem na zdobywanie nowych doświadczeń i znajomości. To aktywne spędzanie czasu w miłym towarzystwie.


Kategoria Las, W Towarzystwie, zawody

Mazovia MTB - Kraków.

Niedziela, 12 września 2010 | Rower:Kelly's Magic | temp 16.0˚ dst68.61/60.00km w04:12h avg16.34kmh vmax41.10kmh

Przyjazd do Krakowa z Rabki. Wczoraj Tomek, Damian i Arek jechali u golonki, ale dzisiaj też startują.
Rano chłodno. Dylemat jak się ubrać. Stojąc w sektorze trochę się rozgrzałam i zmądrzałam dlatego biegiem do biura zawodów zostawić bluzę. Długie dzisiaj to mega. Trochę pomarudziłam, ale zdecydować się miałam tak naprawdę na rozjeździe.
Pierwsze kilometry po trawiastych błoniach wolne i męczące, później rozciągnięcie stawki na asfaltach i wjazd do lasu. Strasznie ślisko było. Trochę strachu, ale się nie zniechęcałam tym błotem. Niedługo później rozjazd i skręcam w prawo na mega bo dobrze się jedzie. Zaczyna się prawdziwe błoto i pierwsze podjazdy. Jak przejeżdżamy koło lotniska w Balicach obserwuję kątem oka startujący samolot. Na bufecie łapię picie i jedzonko. Nie spieszę się. Na podjazdach staram się równo pedałować przy wysokiej kadencji. Błoto w większości udaje się przejechać. Trzeba tylko uważać, bo łańcuch lubi się zaciągać. Nie obywa się bez prowadzenia roweru pod górę. Miejscami nawet stać jest ciężko, bo się ześlizgujemy. W pchaniu roweru na górę pomaga mi przemiły zawodnik. Wdrapywanie się z dwoma rowerami idzie mu szybciej niż mi wchodzenie ;P
I tak mniej więcej wygląda moja jazda już do końca. Na bufetach dobrze się zaopatruję, dzięki czemu nie tracę sił do samej mety. Obsługa rewelacyjnie się spisuje, wszystko sprawnie podaje. Oznaczenia kilometrów bardzo dokładne. Jadę zadowolona, chociaż czasem brakuje sił i pieką mięśnie. Trasa ciekawa, wymagająca i ładna. Gdyby nie trzeba się było tak skupiać na obserwowaniu drogi to pewnie bym uznała, że było jeszcze ładniej. Po jakimś czasie muszę mocno naciskać na klamki, żeby hamować. Wszystko przez to błoto :p
Na mecie jestem super szczęśliwa, że przejechałam bez zdychania po drodze i bez żadnych awarii ;) Jestem cała ubłocona i mokra, więc szybko robi się zimno. Rower cały obklejony. Konieczna jest wizyta w myjni.
W drodze powrotnej do Warszawy zajeżdżamy do baru, gdzie jemy pyszny obiadek, a czas w samochodzie spędziliśmy na dzieleniu się wrażeniami z maratonów.
Super udany weekend!


Kategoria Las, W Towarzystwie, zawody

Mazovia MTB - Pułtusk.

Niedziela, 5 września 2010 | Rower:Kelly's Magic | temp 24.0˚ dst57.00/50.00km w02:46h avg20.60kmh vmax33.80kmh

Zastanawialiśmy się z Tomkiem czy nie pojechać tego dnia do Płocka na Legię, ale w poniedziałek nie było jeszcze wiadomo, jaka jest trasa i zdecydowaliśmy się na Pułtusk.
Na miejsce dojechaliśmy z Damianem. Po podjęciu decyzji w co się ubrać, żeby było ciepło, ale nie za ciepło pojechaliśmy załatwiać ostatnie formalności. Krótka przejażdżka przed startem po pierwszych kilometrach uświadomiła mi, że długo ze swoim sektorem nie pojadę. Bardzo szybko doganiały mnie następne sektory. Gdzieś po około 2 kilometrach dogonił mnie Krzysiek. Dzięki niemu zorientowałam się, że nie zresetowałam licznika :p
Później pojawił się piasek więc tempo spadło, ale i tak wszyscy śmigali obok mnie. Wyprzedziła mnie również Ania, która wystartowała po dłuższej przerwie. Wszyscy tak po kolei mnie wyprzedzali i większość czasu jechałam sama. Na piaskowych górkach próbowałam podjeżdżać, ale nawet gdyby nie było tłoku i tak bym nie wjechała. Przez chwilę łapałam koło, ale nie jechałam z nikim dłużej niż 2 min. Do pewnego czasu miałam siły kogoś doganiać, dociskać na górkach, ale później opadłam z sił. Bardzo wcześnie zaczęły mnie pobolewać plecy, później drętwiały mi palce, zaczęło burczeć w brzuchu, zaczęły boleć mięśnie brzucha i tylne części ud. Wchodzenie w zakręty w ogóle nie szło. Zawsze zamiast wyjeżdżać na prostą to ja lądowałam po krzakach. Na pierwszym bufecie walczyłam z piachem żeby nie zsiadać z roweru i nie tracić tempa i ostatecznie nic nie wzięłam, bo w sumie też to niewiele było i podawana była tylko woda. Po resztę trzeba było się zatrzymywać, a i tak się tam roiło od ludzi. Jechałam lekko zła, że wszystko tak się układa, a najbardziej denerwowało mnie to, że nie mam siły pedałować i jeszcze te bóle do tego. Jak już jechałam momentami poniżej 20 km/h to zaczęłam się rozglądać po ładnych lasach.
Uratował mnie drugi bufet, który pojawił się niedługo po tym, jak zapytałam kogoś, kiedy będzie bufet. Zatrzymałam się, zjadłam batonika, wpakowałam w kieszonkę kolejnego i pierwszy raz na maratonie i w ogóle w życiu wzięłam żel ;D
Ale posiłek zlikwidował tylko małego głoda i dalej szło tak jak szło wcześniej. Kiedy jechaliśmy ten sam fragment z piaskowymi górkami, to cieszyłam się, bo wiedziałam, że gdzieś niedługo musi być koniec.
Do mety dotarłam sama. Próbowałam znaleźć myjki i prysznic, ale bez skutku. Jak zapytałam osoby pilnującej trasy przy mecie to też nie wiedziała. Opłukałam się w fontannie jak reszta osób.
Dokarmiłam się w bufecie i dołączyłam do Welodromów w składzie: Harry, Ania, Tomek loko, Kazik, Andrzej, Stiw. W międzyczasie parę razy chodziłam do biura, żeby odebrać nagrody sektorowe za Mławę, ale kilka razy odsyłali mnie bo nikt nie potrafił tego załatwić. W międzyczasie była dekoracja fit. Ania zajęła 2 miejsce w FK2, brawo!
Powoli zaczęli się zjeżdżać z giga. Damian przyjechał zadowolony, tylko 17 min straty do zwycięzcy to rewelacyjny wynik. Później kolejno przyjechali Paweł Wilk, Tomek, Jarek i Krzysiek. Razem doczekaliśmy do tomboli, w której prawie każdy z nas coś wygrał ;) Niedługo potem zebraliśmy się w drogę powrotną do domu.
Trasa była szybka, nie mogłam znaleźć kompana do jazdy, opadłam z sił, ale i tak to najlepszy wynik na mega. Aż dziwne. Dojechałam z czasem 2:46, open 22/36, w K2 8/14, czyli niby nieźle, ale nigdy nie wyprzedziło mnie tyle dziewczyn!

Mistrzowska mina ;) © magdafisz


Kategoria Las, W Towarzystwie, zawody

Kampinos po raz drugi.

Czwartek, 26 sierpnia 2010 | Rower:Kelly's Magic | temp 19.0˚ dst64.05/34.66km w03:23h avg18.93kmh vmax36.50kmh

Też po raz drugi przekładamy nasz wyjazd na Suwalszczyznę rowerami, znowu przez zapowiadane opady i tym razem również przez niską temperaturę (12-15 stopni).
Tomek zaproponował przejażdżkę do Granicy, gdzie miała być zagroda z dzikami. Ostatecznie żadnych żywych zwierząt nie było. Może Tomkowi się coś pomyliło, albo szukał tylko sposobu, żebyśmy tam pojechali ;)
Znowu przekonałam się, że do Kampinosu trzeba być przygotowanym na piach, korzenie i telepanie na nich :p Z początku denerwujące było to podskakiwanie, ale z czasem idzie się przyzwyczaić. Zaliczyliśmy kilka górek, nawet niektóre całkiem spore. Byłam nawet zdziwiona, że takie są. Ale jakie pojęcie o Kampinosie może mieć dziewczyna jeżdżąca w lesie kabackim :p
Raz, wjeżdżając na niewielką górkę, mój rumak chciał mnie zrzucić! Najpierw rzucił kierownicą w lewą stronę, później w prawą, znowu w lewą, ale już przy następnym zamachu udało mi się go jakoś opanować :p A krążą opinie, że ten kellys jest nerwowy na podjazdach :p
Poza kilkoma obtarciami od gałęzi i ukąszeniach po komarach nie ucierpiałam, chociaż czasami się bałam jazdy po tych korzeniach. Szczególnie przy jeździe w dół. Ale fajny był ten wyjazd. Udało nam się zrobić trochę więcej kilometrów niż ostatnio, chociaż nie obeszło się bez deszczyku. Po dojechaniu do Józefowa i posileniu się, Tomek miał mnie jeszcze odstawić na Kabaty, ale jakoś zmarzłam i nie chciałam już wracać o własnych siłach. Za mało ich zostało, żeby się dotelepać do domu, więc wsiadłam w pociąg.

Tomasz zjeżdża © magdafisz
Grzyb i wrzosy © magdafisz


Kategoria Las, W Towarzystwie

Kampinos.

Wtorek, 24 sierpnia 2010 | Rower:Kelly's Magic | temp 26.0˚ dst37.25/25.00km w01:57h avg19.10kmh vmax29.50kmh

Wycieczka do dawno nie odwiedzanego lasu. O 10 już byliśmy na Młocinach i ruszaliśmy w drogę. Niebo nie wyglądało za ciekawie. Trochę się chmurzyło, ale były też prześwity błękitnego nieba. Początkowo trochę się zniechęciłam. Skakałam na korzeniach, grzęzłam w piachu. Jakoś nie mogłam sobie znaleźć drogi do jazdy. Ale później nawierzchnia była już trochę twardsza z tym, że były miejscami kałuże, pewnie po wczorajszym deszczu. Jechaliśmy fajnym kawałkiem czerwonego szlaku. Po obu stronach bagno, a ścieżka po której jechaliśmy usiana korzeniami. Podobno fragment zeszłorocznego maratonu mazovii. Mniej więcej po dojechaniu do mogilnego mostku zaczęło kropić. Jechaliśmy w stronę Palmir, ale zaczynało coraz mocniej padać, więc schroniliśmy się pod daszkiem na parkingu. Niestety taka pogoda oznaczała powrót, bo ani ja, ani Tomek nie wzięliśmy nawet kurtki :p Zielonym dojechaliśmy do Łomianek i stamtąd do metra młociny. Szkoda, że musieliśmy wracać. Ale to nic, dokończymy wycieczkę innym razem. Oby tylko pogoda dopisała ;)


Kategoria Las, W Towarzystwie

Mazovia MTB - Mława.

Niedziela, 22 sierpnia 2010 | Rower:Kelly's Magic | temp 26.0˚ dst29.30/29.30km w01:20h avg21.98kmh vmax42.60kmh

Przed dniem zawodów miałam dylemat, który dystans jechać. Po zmianach/uaktualnieniu dystansów na parę dni przed startem wybrałam fit. Był mi jeszcze potrzebny jeden dobry wynik do generalki. Może najlepszy nie jest, ale przynajmniej teraz nie będę musiała się zastanawiać nad dystansem. Czas na mega ;)
Tomek tym razem nie jedzie maratonu, problemy z kolanem po wycieczce w Tatry eliminują go z jazdy, ale wybiera się towarzysko w roli kibica. Jedzie z nami również Marcin, z nastawieniem na poprawę wyniku z Supraśla i awans sektorowy ;)
Rano pakujemy się w samochód i jedziemy do Damiana, z którym razem dojeżdżamy do Mławy. Po przygotowaniach pojechaliśmy do biura zawodów, bo chciałam się dowiedzieć o co chodzi z pętlami i jak, gdzie trzeba skręcić, żeby dojechać do mety. W biurze niestety nikt nie potrafił pokazać jak trzeba jechać ;/ Zostawiłam więc zadanie Tomkowi, żeby się zorientował jak to leci, a ja pojechałam na rozgrzewkę. Później mi wszystko wytłumaczył i mogłam się kierować do sektora. Start pod górkę, jak zwykle szybko i starałam się, jak zwykle nie jechać na końcu. Niestety, jechałam ostatnia :p Jechałam ostrożnie, bo z przeczytanego wczoraj opisu trasy na głównej stronie zawodów, wynikało, że będzie kilka trudnych zjazdów. Przejechałam i żadnego nie widziałam. Zrobiliśmy nawrót do mety po trasie hobby i dalej jechaliśmy trasą megowców i gigowców. Tu można powiedzieć, że było parę trudniejszych zjazdów, ale nie takich, których się nie da zjechać. Na jednym ze zjazdów spod kół osoby jadącej przede mną wyskoczył patyk i wystrzelił prosto we mnie. Całe szczęście udało mi się schylić na tyle, że nie oberwałam. Na rozjeździe fit skręcam i o dziwo dużo osób widzę przed sobą. Prawie same szybkie fragmenty więc prujemy przed siebie. Kilka górek, później znowu szybko. Patrzę na licznik, 24 km. Jeszcze powinno być 10 km do mety, więc nie można jeszcze jechać za mocno. A tu nagle zdziwienie, pokazuje się tabliczka 5 km. No to już właściwie nie ma co się oszczędzać. Mija mnie chłopak z BSA i zachęcona jego tempem przyspieszam. Na prostej trochę mi odskakuje, ale na ‘wzniesieniu’ go doganiam. Z górki jednak znowu się bardziej rozpędza i nie daję rady go dogonić. Ale wyjeżdżamy już wtedy z lasu na mostek, którym jechaliśmy na pierwszym okrążeniu. W takim razie meta już blisko. Staram się jechać szybko, ale wiar hula i nie jest to łatwe. Piachem wzdłuż zalewu dojeżdżamy do mety. Przy tabliczce 0,5 km stoi Tomek i robi mi zdjęcia. Zdążył jeszcze krzyknąć, że jestem 4 z dziewczyn. Nieźle ;) Wyniki też to potwierdzają, ale niespodzianką jest, że jestem 2 w kategorii. No cóż. Nie wygrałam, ale na pewno jechałam na maxa.
Po odpoczynku dekoracja. W międzyczasie oglądaliśmy śmiałków, którzy pojechali na giga, zapowiadali 107 km, a wyszło niecałe 100. Damian przejeżdżał 17 (mniej więcej, bo jak się we dwoje z Tomkiem liczy to różnie wychodzi :p). Później odpoczywamy na trawie razem z Welodromowcami.

Przed startem. © magdafisz
Sreberko © magdafisz


Kategoria W Towarzystwie, zawody

Do pracy.

Niedziela, 22 sierpnia 2010 | Rower:Kelly's Magic | temp 20.0˚ dst25.90/0.00km w01:18h avg19.92kmh vmax25.50kmh

Po maratonie Tomek musiał jeszcze odwiedzić pracę. Kolano już go nie bolało, więc mogliśmy podskoczyć na rowerach. A był już taki stęskniony na jeżdżeniem przez ostatni tydzień i dzień dzisiejszy (biedak cierpiał jak wszyscy jeździli, a on nie mógł :p), że prawie w podskokach popędził po rower ;). Powrót już po ciemku. Ja bez żadnej lampki, więc jechaliśmy tam, gdzie były latarnie. Najlepsze było to, jak Tomek już pod klatką zapytał mnie ile mam kilometrów. Powiedziałam 22,31. Tomek ze zdziwieniem na mnie popatrzył (ja też się zastanawiałam, czemu tak wyszło, bo w jedną stronę jest ok 12). Dałam mu licznik i się roześmiał, bo to nie były moje kilometry, tylko godzina ;) Chyba zmęczenie po całym dniu ;)


Kategoria W Towarzystwie

Góra Kalwaria.

Środa, 11 sierpnia 2010 | Rower:Kelly's Magic | temp 27.0˚ dst57.65/0.00km w02:35h avg22.32kmh vmax47.20kmh

Po pomalowaniu ściany w moim pokoju pojechaliśmy razem z Tomkiem w ramach odpoczynku do Góry. Po drodze Tomka dopadł głód i przed wizytą w karpatce (ponownie tarta + mini jagodzianki) odwiedziliśmy tamtejszego chińczyka. Powrót spokojny. Tomek odstawił mnie do domu i sam pojechał dalej do siebie.


Kategoria W Towarzystwie

Mazovia MTB - Supraśl.

Niedziela, 8 sierpnia 2010 | Rower:Kelly's Magic | temp 26.0˚ dst64.63/62.00km w03:10h avg20.41kmh vmax47.90kmh

Musiałam sobie odbić ten szybki przelot przez trasę w Skarżysku i tym razem porządnie się zmęczyć ;)
Dojechaliśmy na miejsce jakoś po 9. Zaczęliśmy się powoli szykować, ale jakoś nie szło to zbyt sprawnie. Tomek i jego debiutujący w zawodach brat Marcin źle poprzypinali chipy i zrobiło się z tym małe zamieszanie. Zanim wszystko udało się odkręcić to dochodziła już 11 i był już czas żeby wchodzić w sektory. Na rozgrzewkę nie starczyło czasu. Czekając na start zrobiło się trochę gorąco. Byłam zdenerwowana, że dzisiaj tak niesprawnie się szykowaliśmy i zabrakło czasu na najważniejsze rzeczy. Po starcie zrobiło się jeszcze gorzej. Zanim zaczęło mi się dobrze jechać to myślałam, że jednak zjadę na fit. Ale się jakoś rozkręciłam, uspokoiłam i mogłam jechać w dłuższą trasę. Trasa nie była jak dotąd bardzo wymagająca. Trochę asfaltu, trzęsących szutrów, piachu, kilka wzniesień i już pierwszy bufet. Złapałam wodę, napiłam się ale smakowała dziwnie, jak gazowana =/ Aż musiałam spojrzeć co oni dają (złapało się w tle zdjęcia)

Na drugim planie - 'Co to za woda?' © magdafisz

Nieznana firma, albo jakaś regionalna, albo bardzo tania :p Później trasa zrobiła się szybka. Widząc jakichś dwóch facetów jadących za niezbyt szybką dziewczyną pośmiałam się pod nosem, że to tak się wykorzystuje te słabsze, ale później dwójka ją wyprzedziła i jeden z nich, pan Litvinienko dosłownie wciągną dziewczynę na koło. Pomyślałam sobie, że skoro tak zapraszają na koło to czemu nie spróbować się dołączyć. Oznaczało to pogoń za pociągiem. Nie wiedziałam czy zdołam dojechać, a jeśli już dojadę, to czy zdołam się utrzymać. Ale czemu nie próbować. Goniłam, trochę się przy tym męcząc, ale na zakręcie dużo zmniejszyłam dzielący nas dystans i podczepiłam się. Cały czas starałam się wyglądać i patrzeć jaka jest trasa, czy nie ma żadnych dziur do ominięcia. Tempo było szybkie. Rotacji na czele nie było. Nikt nie patrzył krzywo, że nie ma zmian. Jechało się coraz fajniej i przy wysokim tempie. Mój pierwszy pociąg, w którym zdołałam się utrzymać ;) Już dłuższy czas jechaliśmy po płaskim. Jak już dojechaliśmy do górki to była ona konkretnie stroma. Jak byliśmy na dole, to widzieliśmy jeszcze ludzi, którzy kończyli podchodzenie i znikali za szczytem. Próbuję podjeżdżać. Nawet idzie mi to dość sprawnie. Przede mną zostaje tylko zawodnik, który prowadził naszą grupkę. W połowie słyszę dopingujące 'dawaj, dawaj, ciągnij', więc jadę już z uśmiechem, że Ci którym nie udaje się podjechać cieszą się z dokonań innych. Zjazd bez problemów, szybko się rozpędzamy, ale dzięki zawodnikowi przede mną widzę, że nie ma żadnych 'pułapek' i można śmiało puścić hamulce. Reszta trasy przed drugim bufetem wygląda podobnie. Gęsty las dookoła, małe podjazdy i zjazdy. Przed bufetem odjeżdża mi 'lokomotywa', ale doganiam ich jedzących i pijących tuż za bufetem. Ja łapię tylko powerade, ale później żałuję, że tak mało. Ostatnie 15 km do mety jechałam na sucho. Melduję się na kole pana Litvinienko, a ten pyta, czy jestem gotowa. Lekko zdezorientowana pytam na co, ale nie słyszę odpowiedzi. Nie usłyszał, czy nie chce straszyć? Wiedziałam coś o tych górkach pod koniec, które fitowcy omijali, ale czemu te górki są takie sławne? Niedługo się dowiedziałam. Stromizna taka, że ciężko wchodzić, może tylko dlatego, że już powoli odczuwałam zmęczenie. Zjazd. Następna górka i następne podprowadzanie. Jak staję na jej końcu to zjazd wydaje mi się zbyt stromy, więc kombinuję jak mogę, żeby nie jechać głową w dół. Kolejne górki i zjazdy, i kolejne. Kilometrów do mety jakoś dużo się wydaję. Momentami słyszę Jerzego z miasteczka, więc cieszę się, że o już blisko, ale kilometry na tabliczkach nie zmieniają się tak szybko jak bym chciała. Przy jednej z nich wskazującej 15 do mety siadają morale. Marudzę pod nosem na górki, brak sił doskwiera już coraz bardziej. Myślę tylko o mecie i piciu, które tam będzie. Podchodzę, staję w międzyczasie. Zupełnie nie przypomina to wcześniejszej jazdy. Spotykam tu wielu piechurów, mało osób w ogóle podjeżdża. Zaczyna się długi zjazd i stromy. Jadę na uda się, albo się nie uda. Całe szczęście udaje się przejechać bez żadnych problemów. Zjeżdżamy chyba wszystko, co było w górę wiec po takiej jeździe nabieram nadziei, że to były już ostatnie górki. Gdy widzę następną przed sobą to trochę mina mi się zmienia, ale szybko zauważam niebieską strzałkę, która wskazuje, że omijamy górę. Huraa, jest radość. Robi się płasko, jedziemy po szutrach i staram się przyspieszyć, ale nie bardzo to wychodzi. Jadę tyle ile mogę, bo nie walczę o miejsce i czas, a o ogólne zadowolenie. Wpadam od razu na bufet, tankuję cały bidon i odżywam. Godzinę później dojeżdża Marcin z mega, który nie dał się pokonać trasie i skurczom, a niedługo po nim Tomek z giga. Czekamy aż do tomboli. Tomek wygrał bon do gosportu, a Marcin izotonik nutrenda. Ja odjeżdżam z Supraśla z pustymi rękami. Tym razem szczęścia zabrakło. Jednak zabieram ze sobą dużo pozytywnych myśli i wspomnień.
Miejsce OPEN 18/33 K2 7/14 czas 3:13:50
Do mety ;) © magdafisz


Kategoria W Towarzystwie, zawody