zawody
Dystans całkowity: | 2554.82 km (w terenie 937.13 km; 36.68%) |
Czas w ruchu: | 144:00 |
Średnia prędkość: | 17.47 km/h |
Maksymalna prędkość: | 59.00 km/h |
Liczba aktywności: | 57 |
Średnio na aktywność: | 44.82 km i 2h 34m |
Więcej statystyk |
Piwniczna
Sobota, 13 lipca 2013 | Rower:Accent Peak | temp ˚
dst50.00/0.00km
w05:10h avg9.68kmh
vmax0.00kmh
Nastroje przed startem zmienne jak pogoda. Całą noc padało, pada z przerwami też i rano. Ciężko się nastawiać na start w takich warunkach. Trudno, trzeba się szykować tak czy owak, na decyzję jest jeszcze czas.
Odwożę chłopaków na start. W miasteczku zawodów pod hotelem mimo niesprzyjającej aury kręci się jednak sporo ludzi. Po starcie giga zaczyna powoli popadywać i nie przestaje aż do startu mega. To skutkuje tym, że idę do sektora w ostatnim momencie, prosto spod daszku pod hotelem, bez zrobienia żadnej rozgrzewki. Na początku jest podjazd to nogi się rozruszają. Tak myślałam i to był duży błąd, z dwóch powodów.
Na rozgrzewce na pewno zorientowałabym się, że trzeba coś z siebie zdjąć, bo na podjeździe jest mi za ciepło i się grzeję, mimo że czekając na start w sektorze drżałam jak osika. Brak rozruszania nóg powoduje, że szybko mięśnie robią się sztywne i nie chcą kręcić odpowiednio szybko.
Suma głupich błędów powoduje, że inni zawodnicy wyprzedzają mnie jak chcą, a ja walczę o utrzymanie oddechu. W pewnym momencie zaczyna mi się kręcić w głowie a serce próbuje wyskoczyć przez gardło i muszę zejść z roweru. Rzut oka na pulsometr, tętno 225, ładnie! Po chwili odpoczynku ruszam już w siodle w towarzystwie Zbyszka i Kasi.
Dużo błota, sporo kamieni na początku. Pamiętam, że w zeszłym roku trzeba było niektóre odcinki pod górę pokonać z buta i tak jest też teraz. Po wtoczeniu się jakoś na górę pierwsze zjazdy. Pewnie jadę zbyt ostrożnie, ale muszę wyczuć na ile można sobie pozwolić w takich warunkach. I coś zaczyna hałasować. Dźwięk znajomy, bo dosłownie tydzień temu miałam tą samą awarię. Tylko, że wtedy Tomek wiedział co zrobić, a właściwie usterka sama się usunęła. Sprężynka rozpychająca klocki hamulcowe się zagięła i obcierała o tarczę. Próbuję naprawić to jak Tomek tydzień temu, czyli przekręcić kołem w tył, ale nic się nie zmienia.
No to kaplica! W zestawie kluczyków speca, które ostatnio wożę nie ma imbusa 2,5 (wiem o tym, bo jeszcze przed startem wymieniałam w namiocie mechaników klocki z przodu). Próbuję poprzepychać patykiem, ale żaden nie jest wystarczająco sztywny, poza tym powpadało z góry błoto i niewiele widać. Jak tak stoję to zaczyna mi się robić chłodno, więc szybka decyzja, że jadę dalej i na bufecie spróbuję powalczyć.
Minus jest tego taki, że strasznie hałasuję i mam do dyspozycji tylko przedni hamulec. Zaczyna się śliskie błoto. Na jednym skręcie zaliczam uślizg i ląduję tyłkiem w krzakach. Dobrze, że skończyło się to tylko na dziurze w spodniach :p Jednak kostka i ręka też trochę bolą i nabieram jeszcze większych obaw przed zjazdami, w efekcie czego większość odcinków sprowadzam.
Jak dojeżdżam do bufetu na zegarku jest już 1,5 h jazdy. Hamulec się uciszył, więc staję tylko na banana i dalej w drogę. Atakując długi podjazd mam nadzieję zniwelować trochę straty z początku trasy, bo rok temu wyprzedziłam tu sporo osób. Tym razem jednak dobrze idzie tylko początek, później sił jakby zaczyna brakować.
Pogoda nie odpuszcza, pada cały czas a im wyżej wjeżdżamy tym robi się chłodniej i mocniej wieje. Pojawiają się osoby, które zjeżdżają z powrotem. Sama zastanawiam się ile jeszcze czasu potrwa moja jazda. 2 bufet jest na 27 km, praktycznie w połowie trasy, a ja jadę już ponad 2 godziny. Wiem za to, że za tym bufetem jest dużo zjazdów i zrobię sporo km w krótkim czasie. Staram się nie poddawać i jadę przed siebie.
27 km osiągnięty po trzech godzinach. Krótki popas, bo najgorsze w skutkach byłoby dzisiaj zgłodnienie, które skończyłoby się zziębnięciem i opadnięciem z sił.
Znowu zjazdy z jednym hamulcem. Tym razem w krytycznych momentach zaciskam i tylny. Pęd powietrza wychładza palce u rąk i zmiana przerzutek bywa utrudniona :p
3 bufet na 37 km. Obsługa mówi, że zostało jeszcze 11 km na co składa się jeden podjazd i reszta w miarę po płaskim.
Każdy nawet najmniejszy podjazd jest już niestety dla mnie męczący. Praktycznie na każdym jadę na najlżejszym przełożeniu. Czyżby to efekt zmęczenia po czwartkowym, mocnym treningu, czy spowodowane jest to warunkami na tegorocznej trasie.
Na ostatnim asfaltowym podjeździe do mety mijam schodzących na parking Kasię i Bartka. Kasia mówi, że Tomek czeka na mnie na mecie. I tak po 5 godzinach i 10 min zawitałam na mecie. Zjadłam makaron, wypiłam herbatę, pogadałam ze Zbyszkiem i uciekam na kwaterę. Jak się cieszyłam, że mieszkaliśmy tak niedaleko startu. Bo Ci, co od razu po maratonie wsiadali w samochód i ruszali w drogę powrotną do domu mieli lekko mówiąc, przekichane!
Jestem zadowolona z ukończenia maratonu i dojechania cało do mety, ale jednocześnie padam z nóg. Ledwo dojeżdżam na kwaterę. Po przebraniu się w czyste ciuchy idę z Tomkiem umyć rower. Dopiero teraz zauważam, jak ciężko jest go ruszyć z miejsca. Okazuje się, że skutkiem awarii sprężynki w hamulcu była jazda z ciągle zaciśniętymi klockami na tarczy !!!!
Tym sposobem tyrałam dzisiaj na każdym podjeździe 2 razy bardziej.
Dewastacja moich i Tomka klocków (moje to te z porwaną blachą i sprężynka z oberwanymi wszystkimi 'nóżkami' :D)
Kategoria góry, Las, PTU Eclipse Biketires, W Towarzystwie, zawody
Suchedniów
Niedziela, 23 czerwca 2013 | Rower:Accent Peak | temp 22.0˚
dst57.10/0.00km
w03:39h avg15.64kmh
vmax49.50kmh
Dobrze jest mieć obok siebie kogoś kto nie ma tendencji do narzekania i zaraża dobrym nastawieniem :) Mimo nieciekawej pogody w drodze do Suchedniowa (jak wychodziliśmy z domu to kropiło, prawdziwa ulewa złapała nas dopiero na trasie do Radomia) liczymy z Tomkiem na lampę dzisiejszego dnia. I w sumie niewiele się pomyliliśmy. Słońce było, a dzięki deszczowi przynajmniej się nie kurzyło na trasie :p
Pierwsze kilometry po starcie stosunkowo płaskie i po szybkich szutrach. Osiągamy zawrotne prędkości i z utęsknieniem zaczynam wyglądać jakiegoś konkretnego podjazdu, bo taka jazda to przecież nie MTB :p
Wjazd w teren oznacza weryfikację umiejętności jazdy w błocie. Wąskie ścieżki powodują, że tworzą się lokalne korki, więc jak można to trzeba wyprzedzać. Miejscami koło tańczy i buksuje i trzeba podprowadzać niewielkie podjazdy, ale generalnie nie jest ze mną źle.
Za kiepski pomysł uważam połączenie dystansu Fun i Famili tak, że spotkaliśmy się akurat w miejscu najbardziej wymagającym na trasie, czyli koło kamienia Michniowskiego. Duże zamieszanie i niewielkie trudności z wyprzedzaniem uczestników krótszego dystansu. Ale miało to też swój wyjątkowy charakter, pierwszy raz na trasie spotkałam Kalinę i Cypisa w akcji ;)
Za bufetem wjeżdżamy na trasę poprowadzoną wzdłuż torów, którą dobrze i miło zapamiętłam sprzed dwóch lat, tyle że wtedy szła w odwrotną stronę. Na jednym zjeździe nie zauważam strzałki kierującej w lewo i wjeżdżam tunel pod torami. Płynie tamtędy strumyk, są duże kamienie, aż się dziwię, że dali taki fajny odcinek :) Krótko trwa ta moja radość, bo okazuje się, że wcale tędy trasa nie prowadzi bo po wyjechaniu z tunelu są 3 drogi, na żadnej nie ma oznaczeń i żadna droga nie jest zaznaczona śladami opon. OK, niewiele się zmartwiłam bo to oznaczało,że drugi raz przejadę fajnym odcinkiem po kamulcach a moja pomyłka będzie miała niewielki wpływ na czas końcowy :)
Szykuje się wyprzedzanie za moment :)
Za bufetem wjeżdżamy ponownie w las, ponownie oznacza to driftowanie na błocie :) Jest to na prawdę test umiejętności i z każdego poślizgu staram jakoś wyjść i jak najwięcej się nauczyć. Mimo narastającego zmęczenia cieszę się, że zbieram takie doświadczenia. Na normalnej wycieczce bym się tak w błocie nie taplała, a jak są zawody to po prostu trzeba jechać przed siebie i nie marudzić!
W tym lesie mijam gdzieś Elę z Mybike, która mówi, że jestem 3 kobietą, a ta druga jest niedaleko przede mną. Faktycznie niedługo później doganiam Bognę ze Świata rowerów.
Mamy przed sobą kilka podjazdów. Oczywiście jadę ambitnie z zamiarem wjechania każdego.
Na podjazdach walecznie od samego początku, na każdej zmarszce
Panowie na moje prośby ustępują miejsca i cicho za plecami podziwiają mój upór ;) Na zjazd z Bukowej Góry wjeżdżam praktycznie sama. Dwa wykrzykniki, ale próbuję jechać. Jeden moment zawachania i zbyt mały skręt kierownicą powodują, że muszę się zatrzymać. Szkoda, myślałam, że całość się uda zjechać. Jak bym miała drugą szansę to pewnie by wyszło, ale przecież wracać się nie będę :p
Łąkowymi odcinkami dojeżdżamy ponownie do Kamienia Mnichniowskiego. Tym razem jest pusto na drodze, więc dokąd się da to jadę. Tu ponownie chwila zawachania skutkuje zatrzymaniem i efektownym fikołkiem, ale nie w przód, a w poprzek trasy, na opadające zbocze. Trochę zdziwiona tym co się właśnie wydarzyło szybko się orientuję, że nic nie boli i można jechać dalej. Całe szczęście nikt nie widział :p Może i była chwila strachu, ale później się z siebie śmiałam i uradowana całą sytuacją powoli zbliżałam się do mety :)
Na ostatnich kilometrach od bufetu do mety jadę już bez żadnych przygód i kreskę mijam z uśmiechem.
Tutaj coś tłumaczę Arturowi, z którym miałam okazję, poza dniem dzisiejszym, jechać na trasie zeszłorocznej Piwnicznej i tegorocznego Karpacza. Przez większą część trasy jechał przede mną mniej więcej w tej samej odległości i cały czas miałam go w zasięgu wzroku, ale nie udało się dogonić :p W naszej rywalizacji 3 razy był lepszy :)
Maraton w sumie gdyby nie błoto to byłby szybki i stosunkowo łatwy, ale co nie jest łatwe po przejechaniu Karpacza :p W nogach jednak czuć wysiłek. Od samego początku jechałam na 100% każdy podjazd. Rozmyślałam, czy taka strategia pozwoli dojechać do mety czy gdzieś po drodze osłabnę. Tym razem się udało i zdecydowanie opłacało się dać z siebie wszystko, gdyż dało mi to 2 miejsce open wśród kobiet :D Miejsce to było dodatkowo hojnie wynagrodzone - puchar + licznik speca + kolejna zniżka do vinco. Tak to można jeździć :)
HR 176, 198
Kategoria góry, Las, PTU Eclipse Biketires, W Towarzystwie, zawody
Karpacz
Sobota, 15 czerwca 2013 | Rower:Accent Peak | temp 49.5˚
dst50.00/0.00km
w04:45h avg10.53kmh
vmax0.00kmh
Trasa owiana legendami, więc zmierzenie się z nią po raz pierwszy to wyzwanie. Od wczoraj jednak jestem całkowicie spokojna i w sumie nie podchodzę do dzisiejszej jazdy jak do wyścigu, a jak do wielkiej przygody :)
Po starcie Giga, stojąc w kolejce do toi-toia odbieram tel od Wilka. Myślę sobie 'oho, niedawno wystartowali i już jakieś problemy?'. Paweł jednak przekazuje mi inną inf. - 'Tomek zapomniał Ci powiedzieć, że masz luzy na sterach. Idź koniecznie do serwisu zanim wystartujesz'. Ok, przyjęłam :)
Początek niewyraźny
A tak w skrócie, żeby nie za dużo się rozpisywać, co zapamiętam z trasy w Karpaczu:
- dobrą dyspozycję na podjazdach - pierwszy podjazd mocno, wyprzedzam większość konkurentek ze swojej kategorii;
- pechowy kapeć na 8 km, a później jeszcze większego pechowca, który minutę po tym jak zaczęłam zabierać się do zmiany gumy, zaliczył glebę i wybił sobie łokieć;
- zmagania ze zmianą gumy - najpierw walka z suwakiem torebki podsiodłowej, która nie chciał się otworzyć dobrych kilka minut, a później ze zdjęciem opony z obręczy;
- stracone minuty przełożyły się na całą masę ludzi, którzy mnie wyprzedzili podczas przymusowego postoju. Ciężko się niektórych wyprzedzało, niektórzy mimo próśb nie chcieli ustąpić drogi i musiałam czekać na okazję do wyprzedzania;
- jazda w ogonie ma jednak swoje małe plusy, ale dopiero po rozdzieleniu dystansów mini i mega. Uniknęłam jazdy w ścisku na niektórych wąskich ścieżkach, na których jak ktoś zrobi błąd i zejdzie z roweru, to blokuje całą resztę. Na zjazdach też miałam dobry widok na kilka metrów w przód;
- pozytywne nastawienie do zjazdów i nie wiem jakim cudem względny brak strachu :p Jak widziałam oznaczenie dwoma wykrzyknikami to spokojnie jechałam, bo nauczyłam się, że te jeszcze są dla mnie osiągalne. A zjechanie takich odcinków podbudowuje. Podbudowuje również, jak puszcza Cię chłopak na fulu, który dogonił Cię na odcinku bardziej płaskim i przed kolejnymi zjazdami mówi 'jedź przede mną bo lepiej zjeżdżasz' :)
- wjechanie na tereny znane z zeszłorocznej edycji Akademickich Mistrzostw Polski przywołały miłe wspomnienia;
- podjeżdżanie kamyków i kamyczków, na których rower tańczy w prawo i w lewo, i jak ostatecznie udaje się wyjechać na prostą;
- miłe spotkanie na trasie znajomych zawodników z dystansu Giga, m.in. JPBike, kóry informuje mnie, że Tomek jest daleko z przodu, Jurka z teamu, czy Bartka, który mija mnie na zjeździe i dopinguje okrzykiem 'Magda, ogień!';
- hardcorowe odcinki w dół, teoretycznie MTB, teoretycznie do zjechania, na których nogi bolą od schodzenia;
Ostatnie odcinki przed metą pokonane spacerkiem
- hardcorowe odcinki w dół, na których trzęsą się nogi ze zmęczenia i ze strachu, na których myśli się, że zaraz pewnie będzie trzeba sprowadzać, albo zaraz się fiknie przez kierownicę, a które się dojeżdża do końca;
Na mecie euforia :)
Ogólnie rzecz ujmując jestem oczarowana trasą w Karpaczu. Było ciężko pod górę, było ciężko w dół, ale dzięki temu satysfakcja jest ogromna. Szkoda straconych minut, bo może udałoby się nawiązać jakąś walkę o miejsce na mecie, ale nie to jest najważniejsze. Super, że udało się dojechać cało, bez przykrych wypadków.
I co najważniejsze, do zobaczenia w Karpaczu za rok. Tym razem nie mam wątpliwości, czy chcę jechać czy nie ;)
1878 w górę
HR 171, 200
Kategoria góry, Las, PTU Eclipse Biketires, W Towarzystwie, zawody
Nowiny
Niedziela, 26 maja 2013 | Rower:Accent Peak | temp 18.0˚
dst42.40/0.00km
w03:02h avg13.98kmh
vmax45.10kmh
The best of the best marathon! Tyle tytułem wstępu ;)
Jakby tu napisać, dużo nie pisząc, że było zajebiście?
Dwa lata temu startowałam w Nowinach i o mało nie zeszłam ze zmęczenia. Obawiałam się tego i w tym roku, ale tym razem trasa i warunki na trasie były trochę łatwiejsze.
Początek poprowadzony tak samo jak dwa lata temu, więc wiem, że nie mogę ustawić się na końcu sektora. Niestety długo się rozgrzewam i jak wjeżdżam na stadion to już spory ogonek w sektorze stoi. Zostało mi jedynie przepraszać i przebijać się do przodu w miarę możliwości. Korka na pierwszych podjazdach nie udało się uniknąć, ale za to daję radę cały czas powoli jechać. Z każdym metrem stawka się ustawia i jedziemy jeden za drugim. Dojeżdżamy do podjazdu, który się rozwidla na dwie drogi. Ja jadę lewą stroną. Jest trochę korzeni i ludzie zaczynają schodzić z rowerów. Przede mną też się do tego szykują, więc odbijam w niewielką rynienkę i próbuję podjeżdżać. Dwa razy kierownica zaczyna się odrywać i muszę z nią walczyć, ale udaje się opanować sytuację i podjeżdżam do końca. Super, jestem mega zadowolona, bo daje mi to kilka pozycji do przodu.
Później są zjazdy mokrym wąwozem i tu wybieram złą ścieżkę, gdyż jazda lewą stroną kończy się przejściem po balach na prawą stronę. Dalej szybkimi ścieżkami dojeżdżamy do podjazdu na Miejską i Okrąglicę. Zaraz przed pierwszym zjazdem z wykrzyknikami mam bliskie spotkanie z innym zawodnikiem, który wyprzedzając mnie zahacza o moją kierownicę. Całe szczęście niewielka prędkość była, więc tak naprawdę nic się nie stało, a na mecie wyjaśniliśmy sobie co zaszło. Dzięki, to naprawdę dla mnie wiele znaczy, bo niewiele jest osób, które po wszystkim potrafią podejść, przyznać się i przeprosić.
Wracając do zjazdu cały został przeze mnie zbiegnięty ;) Jeszcze jest poza moim zasięgiem. Trasa po przecięciu drogi krajowej trochę się wypłaszcza, aż do dojechania do jaskini piekło. Wow, to dopiero jest zjazd! Znów na nóżkach szybko na dół. Tam odskakuje mi kilkoro zawodników, którzy jechali przede mną, ale ciągle ich widzę, więc mam kogo gonić. W końcu ich doganiam i jedziemy razem. Chłopaki mają identyczne tempo jak ja i jedzie się naprawdę fajnie.
Przed bufetem
Na bufecie ładuję zapas jedzenia na czarną godzinę, bo obawiam się, że taka nadejdzie na sam koniec trasy i odjeżdżam. Zaczynają się coraz bardziej strome podjazdy, które udaje się podjeżdżać. Zaczynam nawet wyprzedzać maszerujące osoby. Kiedy mijam dwóch chłopaków, jeden z nich jedzie w stroju hp, żartują sobie, że kobieta ich bije :p Ale ścieżka na Belnią coraz bardziej idzie w górę i nie chcę przeholować z forsowaniem się i też schodzę, żeby było in raźniej ;)
Kolejny raz przecinamy drogę krajową i tak mi się kojarzyło, że tu dopiero zaczyna się wyrypa na podjazdach. Łatwo nie jest ale młynkuję i jadę. Pierwszy podjazd się udaje, drugi też. Przed nami trzeci i kolejny, i kolejny. Większość już u podnóża schodzi i zaczyna prowadzić. Myślę sobie, że ja też pewnie jeszcze kawałek podjadę i będę prowadzić tak jak oni. Ale jak depczę już im po piętach i czuję, że mogę próbować zdobywać górkę, to proszę żeby mnie puścili. Podłoże pod liśćmi różne, kierownica zaczyna wariować i już myślę, że to koniec jazdy, ale znowu opanowuję sytuację i dojeżdżam do końca! I ta historia powtarza się jeszcze kilka razy, a że każdy podjazd mocno podbudowuje to jedzie mi się rewelacyjnie i wcale nie mam dość. W sumie to ten wyścig nie musi się niedługo kończyć, chcę jeszcze ;)
Panowie już wiedzą, że na podjazdach muszą mi zrobić kawałek miejsca. Tylko jeden szkopuł w tym, że na podjazdach się wygrywa, a na zjazdach przegrywa i tak też jest u mnie, że to ja panom na zjazdach ustępowałam :p Przynajmniej wiadomo, nad czym trzeba bardziej popracować.
Na metę wpadam zadowolona i tym razem moje zadowolenie poparte jest też dobrym wynikiem - 3 miejsce w elicie!
Finisz
HR 181,202
Kategoria góry, PTU Eclipse Biketires, W Towarzystwie, zawody
Złoty Stok
Niedziela, 19 maja 2013 | Rower:Accent Peak | temp 25.0˚
dst38.00/0.00km
w02:57h avg12.88kmh
vmax48.70kmh
Start miałam fatalny. Po pół godzinie stania w sektorze miałam sztywne nogi i zanim się rozkręciły minęła już połowa pierwszego podjazdu. Wiem, nikt nie kazał tak wcześnie w sektorze się ustawiać, ale 10 min było gratisem spowodowanym opóźnieniami przy rejestracji, tylu chętnych było.
Rozkręcam się
Ale nic, jak już nogi zaczęły się kręcić to niosły pod górę. Jawornik podjechany w dobrym tempie. Pierwszy ostrzejszy zjazd zrobiony do połowy na rowerze, potem z buta, bo czułam, że rower chce mnie wyrzucić przez kierownicę. Kolejne trudności miałam dopiero przy strumyku - koło zatrzymało się w błocie i wyleciałam razem z bidonem na bok :p Później szybki podjazd, szybki zjazd i skrótem wjeżdżamy na podjazd na Borówkową. Dwa razy kawałek podprowadzam, ale reszta w siodle.
Widzę, że muszę się pilnować, bo na ogonie siedzi mi dziewczyna z teamu Vitarade. Niestety popełniam błąd na jedynym podjeździe, który jest już na zjeździe z Borówkowej, i dziewczyna mnie mija. Zjazd nieźle wytelepał, chociaż tym razem jakoś ominęłam lasem z prawej strony 'tarkę' z korzeni, które pamiętam z samej końcówki zjazdu.
Kawałek na Jawornik jadę
Widać już ostatni podjazd, który wiem, że skończy się spacerkiem pod górę. Jednak tempo mojego marszu pozwala mi dogonić kilka osób i na zjazd wjeżdżam za dziewczyną, która mi wcześniej uciekła. Staram się nie zostawać w tyle i pilnuję koła, chociaż nie jest to łatwe, nie lubię prędkości. I wszystko tracę na dwóch głupich błędach na nowym w tym roku odcinku trasy. Pierwszy - skręcając na zjazd za mocno skręcam kierownicę, plus pewnie za mocno przyhamowuję i kierownica obraca się tak, że rower się zatrzymuje. Tracę czas. Drugi - jadę zjazdem i nie wiem czemu wjeżdżam w tą rynnę z sypkim podłożem. Za mocno hamuję tyłem, koło zaczyna mnie wyprzedzać, więc zsiadam i wtedy wyprzedza mnie dziewczyna z Gomoli. Cała ta kompromitująca sytuacja została uwieczniona.
Cholerka :p
Zanim wsiadłam na rower, żeby gonić, to się pośliznęłam i usiadłam na tyłku. Kolejne sekundy. Ostatecznie kłopoty na krótkim zjeździe wpłynęły na stratę pół minuty do 9 miejsca i minutę do 8.
Jednak miejsce to jedno, a zadowolenie z jazdy to drugie i to drugie było lepsze niż to pierwsze ;) Popracuję nad techniką jazdy, to może zasłużę na lepsze wyniki.
Miejsce 10/17 w K2
HR 172, 194
Kategoria góry, Las, PTU Eclipse Biketires, zawody
Murowana Goślina
Środa, 1 maja 2013 | Rower:Accent Peak | temp 15.0˚
dst77.20/0.00km
w03:42h avg20.86kmh
vmax52.90kmh
Hura, Hura, inauguracja maratonów w górach!
Nie w tym roku. Tym razem tradycja spędzania majówki w Złotym Stoku została przerwana, bo maraton wylądował pod Poznaniem. Będzie więc debiut w Murowanej Goślinie na najdłuższej dla mnie, jak dotąd w tym roku, trasie 76 km :)
Początek szybki, wszyscy uciekają by na ścieżkach nad Wartą i tak jechać gęsiego. Jest trochę górek, podbiegów i przepraw przez wodę. Miałam szczęście, że na przejeździe przez mały strumyczek, byłam przed osobą, która się tam postanowiła skąpać i przyblokować lekko ruch :p
Po przejechaniu pętli mini zrobiło się przede mną praktycznie pusto. Spadek sił i trzeszczący napęd nie powoduje, że jedzie się łatwo. Po złapaniu koła chłopakowi z Poznania i po krótkiej rozmowie jedzie mi się dużo lepiej i zaczynam doganiać. Przed Dziewiczą mijam Kasię, która słabo się dziś czuje. O Dziewiczej słyszałam dużo i szybko odpuszczam, bo walka z każdym centymetrem pod górę spowoduje zbyt duże zmęczenie, a do mety jeszcze daleko :p
Przede mną cały czas nikogo i mocno pilnuję oznaczeń, bo nie raz myślałam, że się zgubiłam. Przecież to nie możliwe, żebym jechała w takiej czarnej dziurze :p A wszyscy mówili, że grunt to złapać dobre koło :p
Wypłaszcza się coraz bardziej, więc czuję, że meta już blisko. Na ok 5 km przed metą wyprzedza mnie czołówka GIGA w strojach Sante. Dogania mnie też grupka panów, z którymi gdzieś tam na trasie się wcześniej ścigałam. Zanim wyjeżdżamy z lasu jednak odskakuję i na metę wpadam zaraz za dwoma chłopakami, których już nie dałam rady dogonić. Okazuje się, że niedługo za mną wjeżdża Ela z teamu i Ania z northeca. Czyli mały sukces jest :)
Czas 3:42, K2 9/17
HR 173, 199
Kategoria Las, PTU Eclipse Biketires, zawody
MTBCrossmaraton Daleszyce
Niedziela, 21 kwietnia 2013 | Rower:Accent Peak | temp 15.0˚
dst42.00/0.00km
w03:12h avg13.12kmh
vmax54.80kmh
Grunt to dobre nastawienie. Ja jednak na nic wielkiego nie liczę. Jadę, byle dojechać, a jak będzie z czego i z kim, to powalczyć :)
Start jak zwykle szybki i tradycyjnie większość mnie wyprzedza. Dojeżdża do mnie również Kasia, z którą chwilę jadę i krótko rozmawiamy. Po wjeździe w teren powoli zaczynam poznawać zeszłoroczne podjazdy :) Robi się tłoczno i powoli ludzie zaczynają schodzić z rowerów. Kilka osób jednak uporczywie krzyczy, że jadą i ja łapię się z nimi. Udaje się jak na razie jechać. Momentami ciężko, ale ciekawie :) Bywa tak, że jadę 6 km/h a serce wali z częstotliwością co najmniej 190 :p
Na trasie jest sporo błota, w których co jakiś czas ktoś sobie nie radzi. Początkowo mnie idzie dobrze, chociaż zdarzają się miejsca, w których tracę. Jednak nie jest źle. Minęło 1,5 h jazdy, a przede mną cały czas widzę Kasię. Niedługo później motywuje się do szybszej jazdy i znika. Myślałam, że odjedzie dużo wcześniej.
Zaczynam odczuwać powoli zmęczenie, ale walczę z każdym kamykiem na podjeździe pod Zamczysko. Na zjazdach też ciężko, jest strach! W końcu to jeden z pierwszych wjazdów w teren, na dodatek nowy rower. Nie ma jednak nic lepszego niż zjeżdżanie zjazdów z wykrzyknikami, na których po raz pierwszy bolą i trzęsą się ze zmęczenia nogi a nie ręce, i zjechanie ich do końca :D
Po krótkiej wizycie na bufecie podjazd kiler- łąka, mało nachylona, ale jakoś mocno przyciąga i trzyma koła :p
Dale to już niewiele się dzieje, myślę tylko o ukończeniu tego maratonu. Na ten raz mi wystarczy. Przypomniałam sobie jak się jeździ maratony, że to ból i walka od startu do mety :p
Czas na mecie dobry, miejsce też, więc jest się z czego cieszyć. Mimo niewielu dotąd przygotowań, trasa w Daleszycach mnie nie pokonała, więc coś może jeszcze ze mnie będzie w tym sezonie :)
A poza tym koledzy z drużyny przekonali mnie, że każdą niedogodność można przekuć w atut- wycinając wyrostek pozbyłam się jakichś 100g! :)
Czas 3:12, K2 5/20
HR 183, 200
Kategoria góry, Las, PTU Eclipse Biketires, W Towarzystwie, zawody
Bieg Niepodległości.
Niedziela, 11 listopada 2012 | Rower: | temp 13.0˚
dst0.00/0.00km
wh avgkmh
vmax0.00kmh
Czas: 52:55
Od rana nastrój na bieganie jest i do tego zero stresu, więc powinno być dobrze.
Robię rozgrzewkę z Tomkiem i Pawłem, ale niedługą i ustawiamy się w tłumie oczekującym na start. Tym razem nie cofamy się za bardzo. Stajemy między 45 a 50 min. Chciałabym w tym roku sporo zejść z zeszłorocznego czasu. Tomek biegnie ze mną, więc ma kontrolować sytuację :)
W tym roku nie ociągam się na początku i dużo wyprzedzam. Po jakimś czasie można właściwie biec już swoim tempem i nie jest źle. Na półmetku mamy 25 min.
Teraz powrót z wiatrem, słońce już nie będzie oślepiać, więc teoretycznie powinno być lepiej. Ale było gorzej, coraz gorzej. Nagle ludzie zaczynają mi uciekać, moje tempo spada. Jest mi za ciepło, mimo że biegnę w spodenkach 3/4 i koszulce z krótkim rękawem. Na domiar złego coś mi się w brzuchu kręci i wszystko mnie w nim ściska. Wszystko nie tak, ale staram się biec.
Tomek próbuje motywować i zapowiada ciastka po ukończeniu biegu. Wiem, że chciał dobrze, ale jak pomyślałam o ciastkach to mi się jeszcze gorzej zrobiło. Na 7,5 km na wiadukcie jest już naprawdę powoli a dalej jest już tylko gorzej. Ciągnę się noga za nogą.
"Finisz" w moim wykonaniu zaczyna się na skrzyżowaniu z Miłą, czyli jakieś 400 m. Przyspieszam ile mogę i tak jak w zeszłym roku kolka mnie tak łapie, że przed samą kreską zwalniam. Mieliśmy z Tomkiem wbiec na metę z rękami w górze, ale ja nawet nie pamiętam jak się znalazłam za strefą pomiaru czasu. Chyba Tomek mnie tam wciągnął :) W każdym razie, dzięki :)
Okropnie zmęczona byłam do końca dnia. Nawet nie potrafiłam się rozpędzić na rozbieganiu :p Nie miałam siły dosłownie na nic i mogłabym leżeć cały czas.
Co do zadowolenia, średnie. Po dobrym początku cała druga połowa umierania. Może za szybko zaczęłam?
Czas z pulsometru wcale nie pokazywał krótszego czasu niż w zeszłym roku, ale czas oficjalny 52:55, czyli 30 sek mnie. To w końcu sukces? Nie wiem, chyba mnie było stać na trochę więcej.
HR 188, 217
Kategoria Bez roweru, Bieganie, W Towarzystwie, zawody
NDM i koniec Mazovii.
Niedziela, 7 października 2012 | Rower:Kelly's Magic | temp 18.0˚
dst66.19/0.00km
w02:50h avg23.36kmh
vmax40.40kmh
Cieszę się na dzisiejszy maraton, a to tylko i wyłącznie dlatego, że jest ona ostatnia w sezonie! :)
Na kilka tygodni przed zawodami nastawiałam się na trasę jak 2 lata i rok temu. Ale kilka dni przed startem Tomek uświadamia mnie, że trasa jest inna. Oglądam mapkę i raczej zachwycona nie jestem. Zapowiada się jeszcze szybsza trasa niż była zazwyczaj w NDM i Jabłonnie =/
Przejechanie trasy mini na rozgrzewce nie pozostawia złudzeń, spodziewam się beznadziejnej trasy.
Tym razem, mimo długich przygotowań, starcza czasu na długą rozgrzewkę. A rozgrzewanie się jest dzisiaj bardzo wskazane, bo jest okropnie zimno. Po kilku przymiarkach jadę ostatecznie na krótko z rękawkami, ale rękawiczki już z długim palcem.
W sektorze staję gdzieś w ogonie, ale widzę to dopiero kiedy startuje mój sektor, bo przede mną hen hen daleko jest początek. Ale to i tak nie ma żadnego znaczenia, bo koła utrzymać nie dam rady. Jazda po wale to samotne dymanie naprzód. Wiedziałam, że tak będzie :p
Dalej również otwarte tereny, na których jak tylko zrobi się kawałek asfaltu to mi wszyscy odskakują.
Ale na trasie jest ogólnie tłok, a że jest miejscami wąsko to robią się zatory. Raz cwanie biegnę z rowerem po miedzy i wyprzedzam w ten sposób kilka osób, ale zaraz tracę to co zyskałam, a może i więcej, bo nie potrafię szybko wsiąść na rower :( Zaczyna się las. Podłoże trochę wilgotne i miękkie, więc momentami ciężko się kręci.
Na bufecie wciągam połówkę maxima. Niestety w długich rękawiczkach czucie jest dużo mniejsze i nie udaje mi się zręcznie zakręcić tubki. Nie udaje się też zakręcić przez to, że żel wypada mi z ręki, mój jedyny dziś. Jestem zła i wydaje mi się, że przez brak drugiej porcji żelu nie dojadę do mety :p
Zaczyna się robić piaszczyście, miejscami dochodzą jakieś pagórki i to wystarczy, żeby droga została zatorowana. Wszystko spokojnie do wjechania, ale nie chce mi się krzyczeć, żeby zrobili mi miejsce. Motywacja podupadła.
W sumie to jestem pozytywnie zaskoczona tymi wydmami, ale to i tak nie wpłynie ma moją opinię, że trasa jest beznadziejna.
Jedziemy drugi raz ten sam odcinek przez las, z którego wyjeżdżamy na długi asfalt przy bufecie. Przede mną nikogo, za mną też duża luka. Spokojnie sobie dojeżdżam do bufetu. Tym razem zgarniam powerade i batona. Niestety bikebar, którego zazwyczaj lubię, przy tej temperaturze jest ciężki do zjedzenia. Przez chłód jest strasznie twardy, więc rozgryzienie go zajmuje chwilę. Powoli z tyłu ktoś się zbliża. Jedna grupa to Bogna z chłopakami, w drugiej są m.in. Agnieszka i Ola. Niezłapanie się na żadne koło to był błąd, bo zaraz zaczyna się powrót wzdłuż wału. Całe swoje siły wciskam w pedały, ale wiatr nie pozwala mi jechać więcej niż 30 km/h. Dopiero jak zauważam w mijającym mnie pociągu Pawła L., to zmuszam się do pościgu. Tym razem zaczepiam się na koło i jazda chociaż fragmentem wału nie jest aż tak bardzo nudna.
Z tego co pamiętam trasa miała mieć 52 km. Myślałam, że po dwóch godzinach będę na mecie, a tu dawno dwie godziny przekroczone, a jeszcze trzeba jechać. Co jak co, ale nie spodziewałam się, że trasa się wydłuży. To jakby nie w stylu mazovii, zazwyczaj jest krócej niż podają :p
W końcu dojeżdżam jednak do mety. Od razu jadę się schować w samochodzie do ciepełka. Zanim zdążyłam się przebrać dojeżdża Tomek z Pawłem. Tak szybko? Niestety, nie udało im się ukończyć dzisiejszego maratonu bo oznakowanie trasy zaginęło :/ Okazuje się, że bardzo wiele osób dzisiaj pobłądziło. A to znaczy, że wszystkie planowane godziny dekoracji generalki są nieaktualne i pewnie przyjdzie nam dzisiaj czekać do nocy, aż to się wszystko skończy :p
W końcu doczekujemy się na dekoracje w klasyfikacji generalnej, gdzie szampan leje się litrami :)
W K2 na mega zajęłam 3 miejsce, za Mają i Agnieszką
W superklasyfikacji załapałam się na 7 pozycję.
Drużynowo wywalczyliśmy 7 miejsce.
Ocenić dzisiejszy wyścig obiektywnie będzie ciężko. Trasa mi się nie podobała. Może przez to, że jestem za słaba na takie płaskie trasy. Mimo spadku motywacji do gonienia uciekających, 'parametry życiowe' jak na normalnym maratonie HR max 194, av 182, czyli nie było opitalania się!
Swoich startów w mazovii źle ocenić nie mogę, bo przecież wyjeździłam sobie 3 miejsce w K2. Pozostaje jednak świadomość, że to częściowo z braku konkurencji, a w takim wypadku należałoby brać pod uwagę wyniki open. W każdym razie jeszcze nie jeżdżę tak, jak bym chciała :p
Kategoria Las, PTU Eclipse Biketires, W Towarzystwie, zawody
Istebna.
Niedziela, 30 września 2012 | Rower:Kelly's Magic | temp 21.0˚
dst55.59/0.00km
w04:21h avg12.78kmh
vmax52.00kmh
Z noclegu w Koniakowie zjeżdżam z Tomkiem na rowerach. Jest koło 9. Słońce zaczyna wychodzić, więc raczej będzie ładny dzień, tyle że wieje i na razie nie jest za ciepło.
Sam zjazd do Istebnej to szczękanie zębami i rozgrzewanie marznących paluszków. Niby jest 14 stopni, ale duża wilgotność i prędkość przy zjeżdżaniu mocno wychładzają.
Tomek nie był by sobą gdyby nie podgrzał atmosfery przed startem :D W rocket ronie ma dziurę, przez którą wystaje dętka, więc startowanie przy takiej konfiguracji jest bez sensu. Szybko organizujemy poszukiwania opony. Dobrze, że Michał ma co zaoferować :)
Piranha jednak nie chce współpracować i opiera się, żeby wskoczyć na obręcz. Wspomaganie łyżkami nie pomaga i z tego mocowania się wychodzi tylko tyle, że Tomek dziurawi sobie dętkę. Nie wiem co by zrobił bez zaplecza z częściami zamiennymi tj. mojego roweru :p Daję mu swojego Cougara, a ja zakładam Piranhę. Operacja się udaje, więc możemy jechać w stronę startu.
Kiedy gigowcy ruszyli stanęłam w kolejce po odbiór kuponów na typowanie czasu setnego zawodnika. Trochę to czasu zajmuje, ale akurat mamy jeszcze chwilę, żeby ruszyć z Anią na krótką rozgrzewkę. Ania musi dzisiaj walczyć o 6 miejsce w generalce, dlatego chciała się ustawić w sektorze na początku, ale ostatecznie stajemy razem koło Edyty Swat.
Start po asfaltach i lekko pod górę. Dużo osób mnie wyprzedza, ale dzisiaj ogólnie jest duża frekwencja, więc staram się tym nie przejmować. Ścieżki za asfaltem robią się dość wąskie, jedzie się koło za kołem, albo idzie noga za nogą. Na jednym mini uskoku mało brakowało a zrobiłabym fikoła (chyba trzymałam zaciśnięty przedni hamulec). Zaraz później na zjeździe na asfalt nie zdążam wpiąć się w pedał i też mało brakuje do gleby. Ojej, jak ja z taką częstotliwością będę miała okazję się uszkodzić, to czy dojadę do końca dzisiejszej trasy? Złe myśli kręcą się po głowie, ale po prostu muszę się skupić i nie robić głupich błędów!
Wjeżdżamy na odsłonięte zbocze, gdzie jedziemy po pochyłych płytach skalnych. Gość przede mną zachęca do podziwiania widoków, ale ja mocno zaciskam ręce na kierownicy i skupiam całą swoją uwagę na drodze, bo mały błąd i będę musiała iść. Niestety ktoś przed nami musi się zatrzymać, więc idzie łańcuszek w dół i coraz więcej osób musi zejść z roweru.
Jedziemy już koło godziny. Dobrze byłoby zjeść żela, ale nie ma 'spokojniejszego' odcinka. Cały czas trzeba pilnować kierownicy, żeby nie skręcała na boki.
Podjazdy się kończą i wjeżdżamy na kamienisty zjazd. Trochę strachu jest, ale ostrożnie i powoli udaje się zjeżdżać. Dodatkowy stres to świadomość, że prawdopodobnie kogoś blokuję.
Trasa praktycznie aż do Tynioka jest mi znana z zeszłego roku. Na tym odcinku wyprzedza mnie Sławek, który jedzie mini. Później są szybkie zjazdy. Muszę tutaj opierdzielić gnojka, zapewne z mini, który wyprzedzając mnie o mały włos nie zahacza rogiem mojej kierownicy, a zjazd był baaardzo szeroki i nie trzeba było ryzykować. Na cały mój wywód pozostaje jednak niewzruszony, życie :/
Już w Koniakowie przejeżdżam koło naszego noclegu. Tomek kategorycznie zabronił mi mieć chwile słabości w tym miejscu, i żebym nie myślała o schodzeniu z trasy, bo to nawet 1/3 nie jest. Akurat takich pomysłów nie ma, ale z przerażeniem stwierdzam, że dojechanie tutaj zajęło mi prawie 2 godziny O_O
Podjazd na Ochodzitą robię pierwszy raz. Nawet nie był taki straszny :) W zeszłym roku myślałam, że za chiny ludowe nie dam rady tam się wtoczyć :p
Na stoku dzwonkami pobrzękują owieczki, a widoki są cudowne!
Zjazdu nie znam w ogóle i nie wiem czego się spodziewać. Całość daje radę zjechać, odpuszczam tylko 'zmarszczko-uskok' na łące, która aż pachniała mi zrobieniem pięknego OTB :p
Dalej ładny las, lekko pod górę w towarzystwie mocno przerzedzonym. Takie warunki to ja lubię. Jadę spokojnie swoje, do podjazdów podchodzę ambitnie i wszystko próbuję wjeżdżać. Nie raz zaskakuję sama siebie, że daję radę, a już myślałam, żeby schodzić. Motywuje to do walki, szczególnie, że jakoś więcej dziewczyn się zaczyna pokazywać :)
Znowu przyjmuję 'taktykę' nie odliczania kilometrów do mety, ale jak widzę rozjazd, to już wiem że jesteśmy niedaleko mety i niedaleko słynnej sekcji z korzeniami :)
Zanim jednak dojeżdżamy do korzeni to jest kilka odcinków błotnych. Trochę się boję rozpędzić, bo opony to ja chyba mam mało odpowiednie na takie warunki.
Ostatnie kilometry po lesie jadę z ogonem, dziewczynż z PTR Dojlidy, kategoria nieznana :p
Muszę więc uważać, żeby nie dać się wycyckać jak w Korbielowie. Jest tu sporo miejsc, gdzie wolę nie ryzykować i schodzę z roweru. Poza tym nie wiem, w którym miejscu zaczyna się ten armagedon i nie chcę za późno się o tym dowiedzieć :p
Taki 'tyci' zjazd
Niestety w pewnym momencie "Dojlidy" wychodzą na prowadzenie, a między nas wjeżdża jeszcze chłopak z Gomoli. Nie mam jak gonić, bo jest wąsko, ale gość z Gomoli zatrzymuje się i mówi "Goń ją, może jeszcze Ci się uda przed metą". Dzięki i za miejsce, i za zachętę :) Od tego czasu jednak więcej biegnę niż jadę.
Cały czas siedzę jej na plecach, ale w tym momencie wychodzą braki. BRAK umiejętności SZYBKIEGO wsiadania na rower. Na prostej prawie się zrównujemy, jednak ona jest po wewnętrznej ostatniego zakrętu, więc i sprint na ostatnich metrach nic nie daje.
Na mecie widzę Sławka i Łukasza. Łukaszowi tym razem udaje się przejechać cały maraton, jednak nie bez przygód :p Po krótkiej rozmowie okazuje się, że wszyscy już przyjechali. Dodatkową dobrą informacją jest to, że Tomek typowany jest to wygrania speca za 30 tys. Ale fajnie. Trzeba jednak poczekać na weryfikację wyników, ale może coś się uda wygrać :D Miał nosa chłopak, typował dwa czasy 3:36:00 i 3:36:30.
Jedziemy się umyć i wracamy na dekoracje. W teamie nagradzane miejsca w generalce wywalczyli: Ania, Ula i Romek, a największe osiągnięcie to 4 miejsce drużynowo na giga. Brawo dla wszystkich!
Tomek niestety po weryfikacji wyników oddalił się od czasu setnego zawodnika o 11 sek, bo w końcu czas wynosił 3:36:19!!!! Co za szkoda, a było tak blisko :(
Podsumowując dzisiejszy wyścig: jestem zadowolona. Po powolnym początku rozkręciłam się i zaczęłam odrabiać straty. Na trasie po ostatnim punkcie pomiaru czasu straciłam najmniej i odrobiłam kilka pozycji.
Podsumowując wyścigi w górach: jestem zadowolona również :) Szkoda, że zabrakło jednego startu, żeby zrobić generalkę.
Miałam dużą frajdę jeżdżąc na trasach bardziej wymagających niż te mazowieckie. Dużo mi jeszcze brakuje, żeby czuć się pewnie w górach, ale dużo już zostało zrobione w tym roku :)
Kategoria góry, Las, PTU Eclipse Biketires, W Towarzystwie, zawody