zawody
Dystans całkowity: | 2554.82 km (w terenie 937.13 km; 36.68%) |
Czas w ruchu: | 144:00 |
Średnia prędkość: | 17.47 km/h |
Maksymalna prędkość: | 59.00 km/h |
Liczba aktywności: | 57 |
Średnio na aktywność: | 44.82 km i 2h 34m |
Więcej statystyk |
ŚLR Suchedniów.
Niedziela, 21 sierpnia 2011 | Rower:Kelly's Magic | temp 25.0˚
dst53.02/40.00km
w03:20h avg15.91kmh
vmax44.30kmh
Super maraton! Począwszy od organizacji po trasę i widoki, aż do mojego samozadowolenia z wyniku :) Dobrze się ustawiłam na starcie i tym razem miałam możliwość rywalizacji z dziewczynami na trasie.
Po starcie ciasno, ale długie proste powodują, że stawka się rozciąga i jadę z mniej więcej równymi sobie. Na brukowanej drodze doganiam przemiłego pana z kat M5, którego poznałam w Zagnańsku, a przy okazji łyknęłam dwie dziewczyny :D Zjazd z brukowanej szerokiej drogi w las i okazuje się, że jest strasznie ślisko. Glina się klei do opon i z przerażeniem patrzę, jak moje opony się poszerzają (prawie jak na filmiku z zawodów xc w Wieliczce :p). Widzę, że osoby z v-kami mają problemy. Chyba właśnie przez takie problemy wyprzedzam dziewczynę z dystansu master, ale nie na długo :p Droga do bufetu długa i ciężka. Jest pod górę, w dół ale doping zachęca do kręcenia :) Za punktem kontrolnym ucieka mi Iza i od tego czasu coraz bardziej znika mi z oczu. Większość czasu jadę w sumie sama. Dobrze, bo nie muszę się stresować, że kogoś blokuję ani kombinować jak wyprzedzić. Zaczyna się trawiasty zjazd, o którym opowiadał nam przed startem projektant trasy, i faktycznie trzeba jechać lewą, bo po prawej stronie wyrwy. Trasa prowadzi przez łąki. Na jednym ze zjazdów mam super niespodziankę! Nagle w poprzek ścieżki coś pełznie. O kurka..!! Przestraszyłam się co nie miara, ale niestety nie zdążyłam całkowicie ominąć "przeszkody" i przejechałam jej po ogonie. W takich zaroślach to w sumie nie dziwne, że coś się wygrzewa. Ciekawe tylko co to było za zwierzę. Stalowoszary wąż. Po zrównaniu się z miejscowym zawodnikiem 555 i opowiedzeniu mojej przygody, mówi że to żmija, jadowita. Hoho, no ładnie :) Chwilę jedziemy razem. Zaczyna się odcinek trasy wzdłuż torów. Tu co chwila jakaś niespodzianka - ostry skręt i ostro pod górkę, a to zjazd z hopkami. Zaczynają się zjazdy. Momentami to już mi się nogi zaczynają trząść ze zmęczenia..kurczę, zupełnie jak w górach! Powoli zaczynam słabnąć i czuć głód w brzuszku, ale cały czas staram się myśleć o dobrze wypracowanej pozycji. Na 7 km przed metą jedziemy trasą wspólną z dystansem famili, czy tam mini czy coś. Ale chodzi o to, że jest trudno. Jedzie jeszcze paru młodych zawodników z rodzicami ale cały czas jadą, po 3 h :O A wcale nie jest łatwo. Ten dystans chyba z założenia nie jest wcale łatwiejszy, a jedynie krótszy. Na mecie widzę dekorację tego dystansu i na podium stają naprawdę młode osoby. Szacunek! Przed metą na chwilę gubię trasę (nie wiem czy z euforii czy ze zmęczenia nie zauważam znaku), ale szybko zawracam i całe szczęście nikt mnie nie zdążył wyprzedzić. Wyniki przychodzą sms-em po jakimś czasie i okazuje się, że jestem 3 w kat i 4 w open. Hura :) Nie ma obaw, że wyjedziemy przed dekoracją, bo Paweł i Tomek mają dzisiaj do przejechania 93 km po terenie, który potrafi wymęczyć.
Komentator podaje nowinki o trasie w Bielinach. Ma być hardcorowo, na 75 km ok 2000 m przewyższeń. Podobno przy nadchodzącym maratonie Nowiny to pikuś. Ale się szykuje masakra, ale trzeba będzie pojechać i się sprawdzić :)
Kategoria W Towarzystwie, Welodrom, zawody
ŚLR Zagnańsk, a właściwie to Umer.
Niedziela, 24 lipca 2011 | Rower:Kelly's Magic | temp 20.0˚
dst52.58/0.00km
w02:31h avg20.89kmh
vmax54.80kmh
Magdziulas się zbliża w 7:19 :)
<iframe frameborder="0" width="480" height="270" src="http://www.dailymotion.com/embed/video/xk77bi"></iframe><br /><a href="http://www.dailymotion.com/video/xk77bi_mtbcross-zagnaysk-2011-07-24-cz-3_sport" target="_blank">MTBCROSS Zagnańsk 2011.07.24 (cz.3)</a> <i> przez <a href="http://www.dailymotion.com/greg787_157" target="_blank">greg787_157</a></i>
Kategoria W Towarzystwie, Welodrom, zawody
ŚLR Nowiny - piekielny raj!
Poniedziałek, 23 maja 2011 | Rower:Kelly's Magic | temp 28.0˚
dst41.03/35.00km
w03:19h avg12.37kmh
vmax41.10kmh
Pobudka wcześnie rano. Najpierw podjeżdżam na Służew i stamtąd jedziemy razem z Pawłem do Zalesia, do Agnieszki i Kazika. Pakujemy rowery i wyruszamy w drogę. Jedziemy jakieś 2 godziny, więc mamy jeszcze dużo czasu na przygotowania. Niedaleko przed Nowinami jadąc trasą zauważamy niebieskie strzałki. Będziemy jechali kawałek wzdłuż trasy. Nie bardzo nam się to podoba dlatego już więcej się nie rozglądamy. Co będzie do przejechania to będzie :p
W biurze zawodów tym razem stoimy krótko i szybko załatwiamy co trzeba. Jest też zapewnienie, że czipy będą działać :) Kręcimy się przy samochodzie szykując rowery. Po 10 ruszamy wszyscy na rozgrzewkę. Jedziemy asfaltem i zastanawiamy się czy będzie jakaś górka, bo wcale się na to nie zapowiada. Ale po przejechaniu pod torami niespodzianka, są góreczki. Jedziemy zadowoleni, ale trzeba już zawracać bo Paweł i Kazik muszą zdążyć na start. Po drodze zaczynamy spotykać znajomych: przyjechał Arek, są też Albert i Asia, Bogna. Coś start się jednak opóźnia, mówią że pilot wraca z trasy i musi zatankować motor. My w tym czasie z Agnieszką zostajemy zaczepione przez panią i pana z gazety miejscowej i po naprawdę krótkim wywiadzie pozujemy do zdjęć :D Śmiejemy się, że już nie musimy jechać bo i tak będziemy w gazecie :) Wreszcie startują. Chwilę czekamy i też idziemy na linię startu. Chwila oczekiwania w pełnym słońcu robi swoje. Grzeje dziś naprawdę mocno i po chwili jesteśmy całe mokre. Ja w ogóle nie mam ochoty na jazdę, jak na razie. Start to wyjazd ze stadionu i przejazd przez wąską bramkę z nawrotką o 180. Dużo tu się traci ale nie martwię się bo to dopiero początek. Jednak jadąc po asfalcie tam gdzie jest miejsce podjeżdżam do przodu. Błędem jest to, że startujemy razem z dystansem famili. Dużo 'młodzieży' i całkowicie turystycznie nastawionych do jazdy osób sprawia, że pierwszy podjazd się korkuje i to bardzoooo. Pierwszy zjazd odpowiednio długi do podjazdu. Widać, że jest trochę wilgotno i ślisko, ale staram się zjeżdżać. Nagle robi się trochę luźniej. Myślę, że wszyscy już odjechali, ale niektórzy się zatrzymują i rozglądają zdezorientowani. Padają pytania
- dobrze jedziesz?
- nie wiem, póki co jechałam za wami, a wy dobrze jedziecie?
Kurczę, ja też zaczynam się rozglądać, ale po śladach na górce wydaje mi się, że ktoś tędy zjeżdżał, ale strzałek faktycznie ni ma. Trudno, jadę dalej, żeby się upewnić. Górka się kończy, wyjazd na lokalną drogę. Obserwuję kałuże. 'Nietknięte', więc duża grupa nie mogła tędy jechać, mimo to dwie osoby przede mną kontynuują jazdę. Ja zawracam i informuję całą grupę, bo pewnie ze 30 osób jest w tej samej sytuacji, że jedziemy źle i trzeba wracać. Niedobrze, straty już na samym początku. A tak dobrze się zapowiadała moja jazda. Teraz kurczę ciężko jest wchodzić. Aż się dziwię, że przed chwilą jechałam tu w drugą stronę ;O Słyszymy motory i za chwilę widzimy dwóch ludzi dziwiących się, że tam pojechaliśmy. Jak dla mnie to była logiczna trasa. Była to szeroka droga prowadząca wciąż w dół i skupiając całą swą uwagę na przednim kole i manewrowaniu tyłkiem za siodełkiem nie było możliwości zobaczenia strzałek. A skręt był, w tak wąską ścieżynę, że ciężko by było tam skręcić. Teraz mam nauczkę - patrzeć na znaki! Przestraszyłam się tylko, że to już koniec maratonu. Jak ktoś za mną będzie to tylko pojedyncze osoby. Przede mną też luka. Już na właściwej trasie widzę pierwszego poszkodowanego eskortowanego przez ratowników medycznych. Obandażowany od pasa w górę, ręka unieruchomiona. Dociera do mnie, że chwila nieuwagi lub pomyłka czy przecenienie swoich możliwości może drogo kosztować. To trochę studzi moje ambicje do próbowania każdego zjazdu, szczególnie, że już zaraz pojawiają się błotne zjazdy. Dół, góra, dół. Widzę kogoś przed sobą. Często są to osoby prowadzące rower. To nie działa motywująco, ale kręcę sobie powoli. Jest zjazd w lesie, pięknym lesie, ale po liściach, więc jadę zachowawczo. Jest kałuża, właściwie bagienko małe. Trochę mnie zasysa ale przejeżdżam. Kręcę, ale jakoś ciężko się kręci. Patrzę na manetki. Jeden wskaźnik przy skraju, drugi też. Czyli co, najłatwiejsze przełożenie, a ja nie mam siły kręcić? Napęd chrzęści przy każdym obrocie. Może to błoto tak się przykleiło, że ciężko jest zrobić jakiś ruch. Patrzę w dół na korbę i ZONK. Owszem, wskaźnik przedniej przerzutki jest na skraju, ale nie na młynku, a na blacie. O LOL ;) Szybko zrzucam i od razu lepiej. Śmieję się ale też i zastanawiam, jak to jest możliwe, żeby tak skosić łańcuch i jeszcze żeby się kręcił, nie zeskakiwał ani nic. Normalnie numer dnia :D Po podjeździe znowu lekko w dół. Teraz jest ciężko. Na ścieżce leżą kamienie i za każdym razem jak koło się na nie wtoczy to od razu się ześlizguje. Cholernie śliskie, pochowane czasem pod liśćmi. Nie ma opcji jechać szybciej, bo i tak co chwilę zarzuca mi albo przód, albo tył.
Na bufecie łapię kubek wody i wypijam. Jest ciepło i staram się co chwila sięgać po bidon. Za bufetem fajny singielek między drzewami. Jest płasko, co korci, żeby się rozpędzić do maratonowych prędkości, ale co chwila a to górka, a to dołek, a to strumyk, więc cały czas jazda w skupieniu. Później "sekcja kałuż" jak nazwałby to Cezary Zamana, czyli błoto i kałuże na zmianę. Trzeba objeżdżać albo ryzykować i jechać przez środek. Albo miejscowi, albo organizatorzy chcieli chyba ratować sytuację, żeby dało się przejechać i wwalili do kałuż siano. Średni to był pomysł, chyba nie próbowali sami po tym jechać. Na takiej stercie się zatrzymałam i niestety musiałam umoczyć nogę :p W międzyczasie gdzieś na trasie jest kilka trudnych zjazdów. Całe szczęście jest tak, że akurat ktoś przede mną jedzie i krzyczy, żeby uważać bo jest ślisko. Takie uwagi są bardzo cenne, od razu znajduję się obok roweru i sprowadzam. Na jednym z takich zjazdów jest dodatkowa niespodzianka. Dziura prowadząca do jakiejś jaskini. Całe szczęście zabezpieczona przez taśmy i barierki, ale przechodziłam obok i stwierdzam, że jakbym tam wpadła to spokojnie bym się tam zmieściła, a i z rowerem nie byłoby problemu, też by znalazł miejsce dla siebie :) Na tym zjeździe znalazł się odważny, który mnie wyprzedził i zjechał całość. Zrobił na mnie duże wrażenie, ale pewnie tak jeżdżą najlepsi. Dobrze, że w takich miejscach na wszelki wypadek byli ratownicy. Całe szczęście też, że nie widziałam ich przy pracy. Skończyło się błotko, przejechaliśmy pod trasą w miejsce, które zauważyliśmy jadąc na zawody, i tam dopiero zaczęło się błotko. Ło ludzie, jakie tam było błotooo ;) Tylko chwilę było śmiesznie, bo to się ciągnęło i końca nie było widać. Nieciekawe było też to, że jechałam tam sama. Nikogo, żywego ducha dookoła. Jeszcze błoto przeżyję, ale wiem przecież, że zaraz będzie pod górę..Koła jadą jak chcą. Czasem wciąga mi zadek do kałuży, ale przejeżdżam bez kąpania się w nich. Teraz widzę i czuję różnicę w bieżniku opon. Z przodu pożyczony od Tomka Rocket Ron, a z tyłu mój Ralph. Dzięki Ronowi potrafię co nieco kontrolować kierunek jazdy. Gdyby nie to, pewnie musiałabym iść z buta. Zasługuje na ogromnego buziaka, Tomek, nie opona :) No dobra mam racket oponę, to jeszcze tylko racket fjuel i do przodu bez opierdzielania się :) Dojeżdżam do rozjazdu na master. Pan krzyczy "w prawo, jak czerwona strzałka". Za zakrętem widzę rozjazd, jest skręt w prawo i w lewo, tyle że czerwona strzałka skręca w lewo. Yyy ? To jak to miało być? Jest też napisany dystans, ale chwilę się zastanawiam co ja jadę, tzn. jak się nazywa mój dystans. FAN, ok, to w prawo. Zaraz bufet, a przed nim pomiar czasu. Bramka, fotograf, dziewczyna z kajecikiem i stoperem. Tym razem przygotowani na każdą ewentualność. Tylko prośba, żeby przejeżdżać pojedynczo, tak na wszelki wypadek. To wyprzedziłam jeszcze jednego pana i zaparkowałam przy wodopoju. W bidonie ok 1/3 powerade, ale dolewam sobie izotonik. Chwilę myślę, że chyba źle zrobiła, bo pomieszałam smaki itp, ale trudno. Tankuję jeszcze 2 kubki, bananka w rękę i jazda. Przy okazji dopytuję się jak to jest z tym błotem, bo na forum organizator napisał :O błocie nie wspominam, bo go raczej nie powinno być. Czyżby taktyka Zamany ze słynną sekcją kałuż? Jednak nie, podobno poprzedniego dnia porządnie lunęło, zaczęło o 19 a skończyło się nie wiadomo kiedy. To by się nawet zgadzało, bo mieszanka błota nie śmierdziała. W takim razie nie możemy mieć pretensji i dzielnie znosić trudy trasy. Za bufetem łykam jeszcze żela, żeby nie opaść z sił bo w sumie dobrze mi się jedzie, ale już całkiem długo, koło 2 godzin. Patrzę na licznik, ale jak zwykle waham się czy patrzeć na kilometry czy nie. W sumie czas mówi, że powinnam przejechać dużo, ale momentami nie było łatwo. Przełączam, 26 z hakiem. Ho, ho. Połowa ledwo co. A myślałam, że już blisko. No cóż, jadę dalej :p Jeden podjazd podjeżdżam od początku do końca, sukces i radocha ogromna szczególnie, że mijałam wchodzących. Z tego co patrzę na mapkę to chyba Belnia. Później zjazd i odcinek wzdłuż trasy. Ktoś przede mną cofa rower, więc pytam czy stromo. Mówi,że tak, to i jak pokornie schodzę. Niby trudny nie jest, raczej bez przeszkadzajek, może tylko momentami faktycznie stromy. W połowie decyduję, że dalej będę jechać. Mijam fotografa, nie licząc tych na starcie to chyba pierwszego. Szkoda, jest tyle miejsc na ładne fotki. Pod przejazdem pod trasą pytam ile jeszcze zostało. 8 km, niewiele, ale pewnie się zaraz zacznie coś trudnego :p Trasa skręca i trzeba przejechać przez rów wypełniony trochę wodą. Yy..próbować przejeżdżać czy przeskakiwać? Myślę, że to miejsce wróży trochę OTB, ale jednak decyduję się próbować. Tyłek w tył, ale koło stanęło i lecę do przodu. Łapy w błoto, twarz w błoto. Choroba. Nic się nie stało, ale obciach jest :p Akurat za mną zjawia się kartofelek (nick z forum welodromu), więc szybko się otrzepuję i dosiadam moją wywrotkę :p Puszczam go przodem, a ten mówi, że szkoda, bo dobre tempo nadawałam. Ja? Fajnie słyszeć, szczególnie, że nie pierwszy raz się mijamy na trasie :) Znowu podjazdy, trochę upierdliwe, bo nachylenie nie jest jednorodne tylko jest porobione coś na wzór tarasów. Płasko i stromo, płasko i stromo. Pierwszą sekcję takiego podjazdu daję radę przepchnąć, zachęcana dodatkowo przez kartofelka, ale za zakrętem jest już stromiej i kapituluję. Taka nierówna jazda strasznie męczy. Ostatnie kilometry są zabójcze. Najpierw ładny zjazd. Tak fajnie się jedzie i cieszymy się razem z dwójką zawodników. Marzymy, żeby tak wyglądał już odcinek do mety, ale zaraz na ziemie sprowadza nas nawrotka i stromizna w górę. Trasa strasznie często tu zakręca. Niby już się połączyliśmy z trasą famili, ale zaraz znowu z niej zjeżdżamy. Na jednym ze zjazdów wywrotkę zalicza zawodnik w koszulce mtbcross i mimo, że wygląda to dość groźnie to wstaje i jedzie z nami. To jednak znowu przypomina mi, żebym się nie zapominała za bardzo na zjazdach. Drepcze się ciężko pod górę, rower nie chce współpracować i się stacza. Jakoś docieram do wyjazdu z lasu. Cieszę się, bo już za chwilkę meta! Na tej prostej stoi ktoś na końcu w niebieskiej koszulce z wycelowanym telefonem we mnie. Kurczę, to ktoś od nas. Widzę Kazika. Miał dzisiaj dylemat czy jechać master, więc myślałam, że się wycofał. Później okazało się, że nie zdążył na rozjazd i już od dawna się nudzi. Ostatnie kilometry to lekka pogoń za zawodnikiem 555. Na jednym skrzyżowaniu dobrze, że nie jadę w ferworze walki, tylko obserwuję ruch na drodze. Pani policjantka chyba się zagadała i nie pokazała panu w samochodzie, że ma się zatrzymać, kierowca też nie pomyślał o tym sam, więc zatrzymać musiałam się ja :/ Na stadion wpadam prawie równo z zawodnikiem, którego goniłam. Nie jestem pewna, ale nawet trochę sprawiał wrażenie, jakby na mnie czekał. W sumie ostatnie 5 km jechaliśmy, szliśmy albo gadaliśmy razem :) Przeszczęśliwa, że dojechałam, dałam radę i nic sobie nie zrobiłam ucieszyłam się jeszcze bardziej, jak niedługo po mnie (dosłownie 1,2 min) wjechał zawodnik z mastera. HAhaha, nie było dubla :D Ale skubaniec dobry i mocny( 19-latek z WKK), 30 km więcej w tym czasie co ja 40. Szacun!
Od razu pojechałam do bufetu na jedzonko i widziałam, że niedługo po mnie dojechała Agnieszka z Kazikiem. Posiedzieliśmy razem, zjedliśmy, umyliśmy się i poszłam odstać swoje w kolejce do mycia roweru. Maska błotna może jest i dobra dla urody, ale ja swoją już zmyłam to i kellysowi już starczy :p
Jak wróciłam to był już i Paweł. Wyglądał na okropnie ujechanego i chyba tak się musiał czuć. Ale ogromne brawa, jako jedyny z Welodromu przejechał Mastera. Miał to szczęście i załapał się na limit wjazdu. Niestety Albert też nie zdążył, tak jak jakieś 60 jeszcze, w tym wszystkie dziewczyny, któe startowały. Szok :o Ogarniamy się i powoli zbieramy do wyjazdu. Przychodzą nieoficjalne wyniki smsem. Mój czas 3:26:08, 6 miejsce w kat, 110 open. Niedługo później korekta i już jestem 5. Jeśli tak już by zostało to będę dekorowana. No i udało się stanąć obok pudła z dyplomem w ręku. Zagadałam 4 dziewczynę, bo byłam ciekawa czy pomyłka na początku była znacząca i wpłynęła na mój wynik. Chyba nie bardzo, bo dziewczyna dojechała z czasem 3:09, czyli 17 wcześniej.
W drodze powrotnej zaczepiamy o maca w Radomiu. Dalej już prostą drogą do Zalesia, później Paweł odwiózł mnie pod dom i ok 9.30 zameldowałam się w domu. Szczęśliwa, ale zmęczona, dlatego nie opowiadałam za dużo i zaczęłam szykować wyrko.
Nie wiem czy podsumowanie jest konieczne. Sam tytuł wpisu i "podnazwa" Świętokrzyskiej Ligi Rowerowej wskazuje, że są to piękne trasy, które potrafią dać w kość. Z jazdy jestem zadowolona, chociaż chciałabym powoli móc wyeliminować wchodzenie. Na to jednak trzeba mieć parę w nogach :)
Przepraszam, że tyle tego wyszło, ale emocji było dużo :)
Kategoria zawody, Welodrom
Mazovia Legionowo.
Niedziela, 15 maja 2011 | Rower:Kelly's Magic | temp 15.0˚
dst48.00/45.00km
w02:23h avg20.14kmh
vmax37.10kmh
Niestety mogło być lepiej. Złapałam gumę i prawdopodobnie przez to straciłam szansę na 3, może 2 miejsce w kategorii :(
Pierwszy tysiąc w tym roku.
Reszta opisu później.
Decyzja o starcie podjęta późnym wieczorem. W sumie nie przemyślałam chyba wszystkich 'przeciw', ale jednak jakoś się cieszyłam na start.
Maraton zlokalizowany blisko, więc nie ma tragedii ze wstawaniem :p Spotykam się w metrze z Anetą i razem jedziemy na dworzec Gdański. Na razie nie pada, ale niebo cały czas zaciągnięte chmurami, więc na pewno coś spadnie. Kwestia tylko kiedy, bo trzeba się tak ubrać, żeby się nie zgrzać ani nie zmarznąć.
Po dojechaniu do miasteczka zawodów widać, że jednak będzie dużo osób. Zaczynają spadać pierwsze krople, ale to tylko kapuśniaczek. Najgorzej będzie jak lunie z nieba.
Jakoś tak wyszło, że nie starczyło czasu na rozgrzewkę. Właściwie miałam ochotę to zrobić, chociaż 5 min pojeździć, ale jak szłam koło sektorów to Krzysiek i Steve mnie zawołali i ustawiłam się koło nich. I tak nie zamierzałam lecieć z pierwszej linii i od samego początku na maxa, więc będę miała czas się rozgrzać. Złe podejście, wiem, ale powiedzmy, że to taka taktyka :p
Po krótkim dojeździe do lasu zaczęły się wąskie ścieżki. Przede mną masa ludzi, za mną też. Jadę tak, jak jadą przede mną. Jakiś czas tak jadę, ale czuję, że to tylko przejażdżka a nie ściganie, więc jak można to próbuję wyprzedzać. Mało jest możliwości do swobodnego wymijania. Cały czas wąsko i trzeba ryzykować zjeżdżając lekko w krzaki. A na dodatek cały czas szybko i trzeba bardzo uważać. Jazda blisko koła zawodnika przede mną nie pozwalała wyłapywać korzeni i bałam się, że niefartem wjadę na taki podłużny do kierunku jazdy i się na nim rozjadę. Całe szczęście korzenie tym razem nic mi nie zrobiły :p Momentami ścieżka się poszerzała. Dojechaliśmy do pierwszych piaskownic i przede mną kraksa po prawej stronie drogi. Kieruje się na lewą, żeby ominąć, ale niestety za głęboki piach do jazdy. Biegnę z rowerem i widzę, że po prawej stronie za miejscem kraksy był objazd. Ludzie jadą sznurkiem, a ja biegnę, żeby nie tracić za dużo. Kawałek normalnej drogi znowu przecięty wyspą piachu. Pewnie dałoby się przejechać, ale przy dość dużej prędkości. Ja po kilku obrotach korby też stoję jak reszta. Mimo wszystko jakoś szybciej się zbieram do jazdy i kilka osób zostaje z tyłu. Później jest kilka górek. Mało miejsca na podjeżdżanie, większość jednak idzie. Próbuję ile się da, ale też wprowadzam końcówkę. Cały czas przeskakuję o kilka oczek do przodu. Najwięcej osób udaje się łyknąć na podjazdach. Później ponownie wąskie ścieżki, jakieś górki i kurcze, de javu czy mi się tylko wydaje. Nie, znów ten sam fragment trasy. No tak, jak oglądałam mapkę to tak mi się właśnie zdawało, że będą małe pętelki i nie panikuję, że źle jedziemy. Tym razem wiem, że po prawej stronie jest przejezdna ścieżka i nie kieruję się na lewo. Podjeżdżanie jednak idzie słabo. Sznurek ludzi, każdy ma swoje tempo a końcówka podjazdu w iście wolnym tempie i muszę stawać na pedały, żeby nie staczać się w dół. Później nie wiem co dokładnie było. Bufet, rozjazd na fita i o dziwo większość skręca. Na chwilę zostaję tylko ja i jeszcze jedna dziewczyna. Chwilę się przyglądam i chyba rozpoznaję kantele. Dopytuję, tak to ona. Fajnie się poznać. Chwilę gadamy i jedziemy razem, ale na górce odrywa mi koło i muszę się zatrzymać, a ona podjeżdża i jedzie dalej.
Jadę dość mocno, ale nie czuję, żeby nogi paliły. Na szerszej prostej na siłę przyspieszam, żeby wyprzedzić jeszcze jedną dziewczynę. Chwilę mi to zajmuje, bo jadę niewiele szybciej od niej, ale nie mogę odpuścić. Niedługo potem doganiam Krzyśka i jedziemy przez jakiś czas razem. Niedługo później dojeżdżamy do drogi wysypanej gruzem. Jest chyba jedna bardziej wyjeżdżona ścieżka, gdzie są mniejsze 'głazy', ale tempo jak dla mnie trochę za wolne. Dobra, decyduję się na wariackie wyprzedzanie. Najwyżej dupę mi wytrzęsie, ale będę miała własne tempo. Nie tylko ja tak jadę. Zawodnik przede mną też wyprzedza a ja łapię się za nim i w długą. Niedługo, bardzo niedługo tak jechaliśmy. Mnie zatrzymała najprawdopodobniej jakaś cegła. Przednim kołem nie najechałam, ale tylne się zatrzymało, aż zadek poleciał w bok. SHIT! Zawsze miałam farta i nie łapałam gum, ale w tym wypadku bardzo mało prawdopodobne jest to, że nie będę miała kapcia. Już słyszę, jak opona hałasuje. Zatrzymuję się i krzyczę, czy ma ktoś pożyczyć pompkę. Jest, zawodnik z nr 62 krzyczy, że ma. Podbiegam i łapię pompkę. Odwracam rower, zdejmuję koło. W międzyczasie mija mnie Krzysiek i pyta czy mi pomóc i czy wszystko mam. "Mam, jedź. Poradzę sobie". Jeszcze ze 2 osoby pytają czy pomóc, ale odmawiam. Zaraz mija mnie Agnieszka i powtarza pytania poprzednich. Zajęta rozpracowywaniem koła patrzę ile osób mnie mija. Kiepskie to uczucie :( Zmiana dętki idzie w miarę sprawnie mimo, że mam długie paznokcie :p (nie zdążyłam obciąć, ale żaden się nie łamie :D) Okropne są też muszki, które wylatują całą chmarą z niewysokiej trawy. Żrą skubane i trochę rozpraszają, ale motywują do szybkiego zabrania się stamtąd :P Zaraz bufet. Początkowo nie chcę korzystać, ale jednak łapię banana. Patrzę na licznik na prędkość - 0. Co jest, licznik się zepsuł? Pewnie magnesik się przesuną. Przez te płaskie szprychy czasem się przekręca, ale że to nie defekt, to się nie zatrzymuję. Dla mnie jazda skończyła się na 30 km :p Teraz pogoń. Luźno, mało ludzi. Choroba, jestem na końcu wyścigu :/ Dojeżdżam do zawodnika na wąskiej ścieżce i znowu nie ma jak wyprzedzać. Próbuję się wychylić i sprawdzić, czy zaraz nie będzie jakoś szerzej, ale ani z prawej, ani z lewej nic nie widać. Zawodnik jest tak wysoki i ma tak szeroki plecak, że nie widzę dosłownie nic. Nad jego ramieniem nagle dostrzegam dwie głowy, dwie stojące głowy. Chcę omijać i jechać prosto, ale wysoki chłopak nagle pakuje się na piaszczystą górę po prawej. Co jest, co on robi? Aha, dostrzegam strzałkę, trasa jest tam gdzie on. No ładnie bym się wmanewrowała. Zaskoczył mnie całkowicie ten skręt. Muszę wyprzedzić i jechać sama, bo tak to nie ma co jechać na "ślepo" :p Daję z siebie wszystko, ale wiem, że i tak wyniku nie będzie. Próbuję odrabiać, ale zablokowana na wąskich ścieżkach nic nie mogę zrobić. Jak już się udaje kogoś minąć to robię to dość szybko. Krzyczę i uprzedzam, że będę jechać po lewej, a wtedy zawodnicy lekko zjeżdżali i oglądali się co to za dziewucha tak gna :p Trasa hobby bardzo ładna, Zamana zafundował dzieciakom niezłą górkę :D A później ścieżynkę w mini wąwozie, który przewidziany był tylko na 1 rower. Dwoje zawodników jedzie przede mną, ale nie przeskoczę, więc pokornie jadę za nimi. Na ostatniej prostej pogoń za utraconymi sekundami i finisz z zawodnikiem, który wcześniej się 'ociągał' w 'wąwozie' a na asfalcie nagle dostał więcej sił.
Oddaję od razu pożyczoną pompkę i dowiaduje się, że jednak się trochę na mnie naczekał. 10 minut czeka..tyle mogłabym być wcześniej. Dużo. Ale trudno, to dopiero pierwsza guma na zawodach.
Po przebraniu się idę głodna po makaron. Szału nie ma, ale jestem tak głodna, a zapach grillowanej kiełbaski zaostrza uczucie głodu, więc cieszę się, że przynajmniej jest ciepłe. Ale smacznym to tego makaronu chyba nie można było nazwać. Idę później do hali sportowej gdzie stoją automaty i ratuję się batonikiem. Po jakimś czasie odwiedzam jeszcze bufet przy mecie, bo mnie i pragnienie dopadło i tam to dopiero rozczarowanie. Jeszcze nie wszyscy z trasy zjechali a tam już nie ma co jeść, a i picie się już kończyło. Przy okazji doświadczyłam olania mnie przez obsługę bufetu kiedy to 5 raz się pytałam o kubek, ale żadne z nich nawet na mnie nie spojrzało, tak byli sobą zajęci :/ Os strony 'kuchni' na mazovii coraz gorzej :/
Jeszcze trochę siedzimy i w końcu zbieramy się na pociąg. W drodze na Kabaty poznaję w metrze Norberta.
Wrażenia?
-Żal, że była guma, bo byłaby szansa na podium
-Zadowolona jestem z mojej mocy, wczorajsza Agrykola jakby nie zaszkodziła :p, nie miałam kryzysów, może tylko trochę plecy bolały
-Cieszę się, że nie startuję już tak często na mazovii; zrobiła się to już bardzo masowa impreza, która ma parę niedociągnięć, a mi chyba jednak pasują bardziej kameralne wyścigi :)
OMG, ile tego wyszło :p
Kategoria zawody
Maraton w Złotym Stoku.
Sobota, 30 kwietnia 2011 | Rower:Kelly's Magic | temp 15.0˚
dst41.80/39.00km
w03:40h avg11.40kmh
vmax44.30kmh
Kategoria zawody, Welodrom
ŚLR Daleszyce.
Niedziela, 17 kwietnia 2011 | Rower:Kelly's Magic | temp 14.0˚
dst39.92/24.92km
w02:06h avg19.01kmh
vmax55.80kmh
Maraton wielu obaw (czy starczy sił, czy będę miała awarię itp.) i nadziei (może nic się nie stanie, a nawet jak będę musiała podchodzić, to chociaż będzie ładna okolica do podziwiania).
Wyjazd wcześnie rano. O 6 na politechnice się spotykam z Tomkiem, Jarkiem i Pawłem. W Daleszycach jesteśmy po 9 i w kolejce do biura zawodów spotykamy jeszcze Grześka i Kazika. Po załatwieniu wszystkich spraw wychodzimy z sali, na której zdążyła urosnąć już kolejka do drzwi. Przewidujemy, że może się opóźnić start, ale nikt nie podejrzewał, że aż o 2 godziny. W niekończącym się oczekiwaniu na star konsumujemy, rozgrzewamy się i co najmniej kilka razy zmieniamy ubrania. Słońce nie grzeje zdecydowanie, tylko trochę przebija się przez chmury a do tego wieje i nie możemy się zdecydować jak będzie najlepiej.
Mastersi ruszają w końcu o 12.45, a ich start odbywa się w dziwny sposób. Ludzie stali za samochodem i nagle ruszyli, nikt nie dał żadnego znaku przygotowującego do startu. Chwilę później ustawiamy się w wyznaczonym miejscu na dystans FAN, mimo że start ma być za 15-20 min, ale przy takiej organizacji lepiej być gotowym wcześniej :p I nagle niespodzianka. Ratownicy medyczni w karetce się chyba zagapili i nie pojechali za mastersami, dlatego włączyli koguta i przebijali się przez zastawiony sektor.
W pierwszej linii stoi w pomarańczowej koszulce Ania Szafraniec z CCC. Ja też raczej z przodu. Jednak pierwsze kilometry są po asfalcie i wszyscy cisną ile wlezie i coraz więcej osób mnie wyprzedza. Poz atym wolę trzymać się tyłów gdzie jest trochę luźniej, żeby uniknąć jakiejś kraksy, bo przy hamowaniu robi się naprawdę ciasno. Peleton porwał się na grupki, ale nie brakuje dziadów, którzy mnie wyprzedzają z zawrotną prędkością. Wkurzam się, bo prawdopodobnie będzie tak, że jak zacznie się trochę trudniej to nagle stracą swoją moc i będą blokować. No i zaczyna się las, lekko w górę po piaszczystej drodze. Nie są to jednak piaskownice i da się szybko jechać, ale ludzie już prowadzą i jak też muszę się zatrzymać. Jak mogę to wyprzedzam, ale przed nami już tworzy się niewielki zator bo jest jedna optymalna ścieżka pod górę. Niedaleko później zaczyna się zjazd. Liście maskują korzenie i kamienie, ale jakoś w sumie szybko udaje mi się zjechać. Co jakiś czas stoją pierwsze osoby zmieniające gumę. A ja, chorobka, kupiłam wczoraj dętkę ale została w domu i nie mam nic na zapas, więc mam nadzieję, że na farcie przejadę trasę :p Brukowaną drogą pożarową wjeżdżamy pod górę i z niej zjeżdżamy do lasu. Do miejsca rozjazdu nie ma trudniejszych fragmentów. W jednym miejscu tylko dobijam tylnym kołem do ziemi i myślę, że już koniec mojej jazdy, ale kilka razy upewniam się, że powietrza jest tyle samo. Uff, od teraz jednak jadę trochę ostrożniej w obawie o sprzęt :p Drugi raz wzdycham ze szczęścia jak przejeżdżam przez dziurę w asfalcie za bufetem. Zajęta rozbrajaniem banana nie patrzę zbytnio na drogę, bo widziałam równy asfalt i nie spodziewałam się żadnych niespodzianek. Zaczyna się coraz więcej podjazdów, jednak nie są one nie do podjechania. Mimo młynkowania mijam co i raz kilka osób. Jest jeden podjazd gdzie muszę mocno nachylić się do przodu, prawie liżę kierownicę, żeby mi koła nie odrywało do góry, ale podjeżdżam :) Rach ciach pod górkę (zdj. Michał Jemioło)
© magdafisz
Z bardziej niebezpiecznych sytuacji to może 2 takie miałam. Raz gdy nie uwzględniłam ograniczenia do 30 czy 40 km/h na zjeździe, na którym był zakręt. Przejechałam po zewnętrznej krawędzi i mało brakowało a bym się nie wyrobiła. Dobrze, że nie złapałam tam piachu pod koła, bo bym nieźle przejechała się na tyłku albo łokciach, bo tam to naprawdę się puściłam w dół i jeszcze dokręcałam :p
Na innym zjeździe trudnością było jego nachylenie, bo podłoże piaszczyste było raczej bez niespodzianek. Pierwszy raz miałam tak daleko tyłek za siodełkiem. Niestety przede mną ktoś jechał i się zatrzymał, wiec i ja też już nie miałam odwagi zjeżdżać i swoim sposobem zsuwałam się po zboczu podpierając się rowerem. Raz się jakoś źle odkręciłam i przechyliłam się do przodu, uderzając się między nogami o ramę. AŁAAA. Ale sadzam tyłek na siodełku i jadę. Jadąc na wprost od górki mało co nie zbaczam z trasy, ale ktoś już tam się pomylił i pokazuje, że trzeba skręcać. Dzięki!
Nie patrzę na licznik, ale chyba powoli zbliżamy się do końca. Jadę z kilkoma osobami przed sobą, za mną na razie pusto. Kurczę, ciekawa która jestem. Żadna dziewczyna mnie nie wyprzedzała. Na początku widziałam jedną, dojeżdżała do mnie ze 2 razy, ale dawno jej nie było. Na szerszej drodze wyprzedza mnie zawodnik z czerwonym bukłakiem na plecach. Kurczę, kojarzę go. Zawsze jak dojeżdżałam do górki to widziałam jak prowadzi rower, ale z kolei nie widziałam jak mnie wyprzedza na prostych. Wygląda na to, że już się wypłaszcza dlatego staram się go trzymać. Tak, został tylko dojazd asfaltowy do mety, ale dość długi. Trzymam się na kole. Z naprzeciwka spacerowym tempem nadjeżdża Ania Szafraniec i się do nas uśmiecha :) Uśmiech odwzajemniony :) Nagle mój koń pociągowy prosi o zmianę, więc tak robię. Nie spodziewam się, że mogę jechać z taką prędkością jak na kole (ok. 30km/h), ale w sumie nawet dobrze mi to idzie i prowadzę nas już do samego końca. Mijam metę, ale nie ma żadnego pikania, więc wracam i pytam czy mnie złapali. Tak, złapali, a z czipami mają problem prawie wszyscy. Dziękuję zawodnikowi, z którym przyjechałam i chwilę rozmawiamy.
Teraz zaczął się dla mnie czas oczekiwania na resztę ekipy welodromu. Długo nie przyjeżdża nikt z dystansu master. Wyjeżdżam pod prąd na trasę, żeby się rozgrzać i skrócić czekanie. Kręcę się. Wyników nie ma i chyba długo nie będzie bo na kartce zapisywane są tylko numery w kolejności a osiągniętego czasu brak. Wreszcie wjeżdża Tomek i ściga się z chłopakiem. Głośno krzyczę, ale już nie daje rady wyprzedzić. Zmęczony, połowicznie zadowolony ale i tak przyjechał najszybciej, więc się cieczy a ja razem z nim.
W Daleszycach zostajemy do zmroku. Po ogarnięciu rowerów, zjedzeniu, umyciu, przebraniu czekamy na dekoracje. Ja ląduję za Anią Szafraniec i Aleksandrą Wnuczek na 3 miejscu w K2(elita), a Tomek na 3 miejscu w kategorii Orlik :D
Wszystkie opóźnienia były męczące, ale Organizatorzy wprowadzając elektroniczny pomiar czasu na pewno nie mieli złych intencji i sami czuli się zawiedzeni tą techniką. Trzeba być wyrozumiałym i mieć nadzieję, że już następne edycje będą przebiegały zgodnie z planem, bo generalnie była to udana impreza :)
Kategoria Las, W Towarzystwie, Welodrom, zawody
Legia maraton w Wesołej.
Niedziela, 10 kwietnia 2011 | Rower:Kelly's Magic | temp 8.0˚
dst37.71/37.71km
w02:14h avg16.89kmh
vmax35.90kmh
Znowu wyszło, że jestem panikarą :p
Czytałam opis trasy, ale nie brałam go zbytnio na serio. Nie raz czytałam opis trasy mazovii i wiedziałam, że zwykle słowa nie oddają tego co jest faktycznie na trasie. Moją decyzję co do wyboru dystansu podjęłam na zasadzie - chcesz jeździć lepiej, więc musisz jeździć więcej. 48 km mnie nie przerażało, więc wybrałam ten, okazało się, że najdłuższy, nazwany giga.
Po rejestracji, przygotowaniach i dylematach jak się ubrać do takiej pogody, postanawiam się przejechać. Zaraz po starcie skręt w piaskownicę. Cholera, już teraz ciężko mi się jedzie. Ale to nic, później są ubite ścieżki. Jadę zgodnie ze strzałkami. Pierwszy zjazd. Trochę stromy, uskoki z korzeni, ale zjeżdżam bokiem po czym na dole widzę drogę zagrodzoną taśmą. Rozglądam się zdezorientowana, gdzie dalej jechać. Odwracam się i dostrzegam na górze wydmy strzałkę. Cholera, ręce mi opadają. Nie ma jak podjechać, więc pierwszy spacer pod górę. Jadę dalej. Z naprzeciwka nadjeżdżają Renata i Bartek, którzy mówią, że dalej jest tak samo, górka, dół, górka, dół. Jadę sprawdzić i faktycznie tak jest. No ładnie. Jak tak dalej będzie to już na pierwszym kółku padnę i nie przejadę następnych 3 ;/ Tomek uspakaja mnie, że dalej jest już łatwiej, trasa się wypłaszcza, ale techniczna, z dużą ilością korzeni. W głowie chodzi mi zmiana dystansu (bo przecież nazwali to giga, więc może to jest jak w xc, krótko ale treściwie?), ale podobno nie można już zmienić. Przed linią startu najpierw ustawiają się gigowcy, później mega i liga szkolna. Cholera, faktycznie nie ma już odwrotu. Trudno, najwyżej będę jechała całe wieki :p
Po starcie jadę z tyłu za Przemkiem i tak mniej więcej przez połowę okrążenia. Nie widzę jednak drogi, dlatego wolę wyprzedzić by móc jechać bardziej swobodnie. Trasa na razie nie taka zła. . Jadąc jeszcze za Przemkiem wjeżdżam w ogromną dziuro-rampę, a dopiero na kolejnych okrążeniach widzę, że da się ją ominąć. Faktycznie jest odcinek downhillowy, ale z moim poziomem umiejętności też da się go przejechać. Jak kończymy zjeżdżać tą trasą, to słyszymy krzyk jakiejś dziewczyny - pewnie właśnie wjechała w tą dziuro-rampę. Ale jak krzyczy to żyje :p Druga część okrążenia faktycznie już bez niespodzianek i wtedy odzyskuję spokój ducha o te kolejne okrążenia, dam radę! Za bufetem wjazd na kolejne okrążenie, ale tam trochę się pogubiłam na podjeździe, bo nie wiedziałam którędy trzeba jechać.Łykam górki
© magdafisz
Jadę sama, przede mną nikogo. Po zjeździe z piaszczystej górki w miejscu nawrotu ląduję w piachu. Zbyt ostro chciałam skręcić, ale szybko się zbieram i lecę pod górę. Jak jestem na górze, to widzę przed zjazdem Przemka i jeszcze ze 2 osoby, czyli na razie nie jestem ostatnia. Na trzecie kółko zabieram banana z bufetu do kieszonki, bo za bufetem podjazd. Przy redukcji biegu klinuje mi się łańcuch i muszę się podeprzeć. Z powrotem wsiadam na rower, ale z miejsca ciężko ruszyć. Ludzie krzyczą 'dawaj z buta dalej', ale nie, ja muszę podjeżdżać takie górki :p Podjeżdżając po zboczu downhllowców słyszę, że ktoś się zbliża z tyłu. Wyprzedzają mnie 2 osoby z czołówki. Kurczę, jest dubel. Ciekawe kiedy dogoni mnie reszta. Całe szczęście wyjeżdżam na w miarę szerokie ścieżki, więc nie będzie stresów, że kogoś blokuję. Przede mną widzę kogoś z welodromu. To Paweł Mikusek. Do końca trasy jedziemy już razem. Zaczynamy ostatnie okrążenie, ale nie ma już nic dla nas do jedzenia na bufecie, tylko woda. O dziwo nikt nas więcej nie wyprzedził i już nie wyprzedzi. Nieźle :) Po drodze aura się psuje, zaczyna padać deszcz, a może nawet grad. Robi się chłodno. Ale to już ostatnie okrążenie, więc trzeba jak najszybciej dotrzeć na metę. Jadę tym razem bez przygód i dzięki poprzednim okrążeniom, wiem którędy najlepiej jechać. Na ostatniej prostej, szutrowej drodze gaz i do mety. Widzę Tomka i jeszcze odrobinę przyspieszam. Patrzę na licznik 27. Cholera, skąd tyle sił? Wjeżdżam zadowolona, że jeszcze mam siłę żyć, że Tomek mnie nie zdublował, że dałam radę i się nie bałam! Jeszcze fotograf na mecie powiedział mi, że byłam druga. Nie wiem co o tym myśleć, bo na giga w sektorze poza mną widziałam 3 dziewczyny, a żadnej nie wyprzedzałam. Okaże się później.
Po przebraniu się dostałam ogromny talerz ze spaghetti. Makaron trochę zesztywniał od zimna i dość ciężko się go jadło, ale sos pomidorowo-mięsny pycha. Niestety końcówka makaronu wylądowała mi na ręce po tym jak podmuch wiatru poderwał mój talerzyk i przewrócił do góry nogami :p Czekanie na dekoracje, a było ich trochę w naszej drużynie, przebiegło na przeskakiwaniu z nogi na nogę. Próbowaliśmy się ogrzać, bo wiatr szybko chłodził. Renata i Andzia pierwsze w kategorii na mega, Renata pierwsza w open, Andzia 3. Tomek pierwszy raz na pudle, 2 na giga w kategorii!! :D A Ja 3 w kat i 3 w open.
Super maraton: trasa, organizacja i atmosfera absolutnie bez zarzutów! Nie było tłumów, a my jako drużyna zdecydowanie zdominowaliśmy ten maraton :DWszyscy z jednego samochodu.
© magdafiszSzczególne zagrożenia oznaczone !!!
© magdafisz
Kategoria Las, Welodrom, zawody
Mazovia Otwock.
Niedziela, 3 kwietnia 2011 | Rower:Kelly's Magic | temp 20.0˚
dst49.34/47.34km
w02:39h avg18.62kmh
vmax39.00kmh
Dzisiaj zapowiadała się duża ferkfencja wszystkich zawodników, ale również i grupy welodromowej. No i nie myliliśmy się. Startowało niecałe 2000 osób, z czego z welodromu 22.
Nie ma co opisywać tłoku jaki panował. To, że sektory pękały w szwach to nic. Najgorzej było na wąskich odcinkach trasy jak również na "przeszkodach" błotnych, gdzie tworzyły się długie zatory.
Opóźniający się start, przez gigantyczną kolejkę do biura zawodów, przedłużył czekanie w sektorach, jednak tym razem byłam w miłym towarzystwie i czas się nie dłużył :)
Po starcie wyjazd na długą prostą, na której niestety szybko zostaję w tyle. Nic dziwnego, zdecydowanie nie mój poziom. Do ok. 35 km jadę swoje, z dobrym samopoczuciem i zapasem energii. Technicznie też chyba nie jest źle. Górki 'łykam', po piachu jadę do przodu i nie zakopuję się. Zjazdy staram się wykorzystywać i nie hamować bez potrzeby. Pokonywanie kolejnych kilometrów daje mi dużo satysfakcji! Jednak po tych 35 km opadam z sił. Czuję czasem jak uda sztywnieją i opornie kręcą. Górki, wolniej, ale podjeżdżam (tam gdzie nie ma zatorów). Psychicznie tez podupadam. Zaczynam odczuwać dyskomfort na rowerze. Boli mnie kciuk prawej ręki od zrzucania przerzutek (niestety, nie działają precyzyjnie i po wciśnięciu muszę jeszcze dopchnąć, żeby zadziałały. Teraz wiem, że konieczna jest wymiana linki i pancerzy!). Ciężko jest o miejsca gdzie na dłuższą chwilę można puścić kierownicę i złapać za bidon - cały czas trzęsie na korzeniach. Ale pragnienie trzeba zaspokajać, dlatego musiałam zwalniać, żeby się napić. Tak samo musiałam zrobić, gdy z bufetu wzięłam zakapslowany sreberkiem żel. Udało się lewą ręką odkręcić nakrętnę, zerwać zębami sreberko i zjeść odrobinę. Jednak zbliżałam się do zjazdu i musiałam chwycić kierownicę a wtedy odrobina żelu chlapnęła mi na gripy. Do końca trasy lewą ręką miałam lepszą przyczepność do kiery :p Dalej toczę się do przodu. Czuję, że zmęczenie wpływa na moją koncentrację. Momentami odzyskuję siły, ale i tak marzę już o wjeździe na stadion :p Szczęśliwie dojeżdżam na metę z czasem 2:39. Kurczę, trochę długo. Szkoda mi tych ostatnich 12 km bo wiem, że na nich dużo straciłam :( Dobrze, że dojechałam bez przygód, chociaż było parę sytuacji, gdzie się zdenerwowałam na chamską i niebezpieczną jazdę innych zawodników. Dopiero jak się ich opierdzieliło to przepraszali, ale to trzeba myśleć, a nie przepraszać. Niektórym, ok, mogło się zdarzyć coś przypadkiem, ale u niektórych to czyste chamstwo. Szkoda, bo psują tym atmosferę rywalizacji fair play.
Na mecie już spora ekipa welodromu, zawodników i kibiców. Trochę się pokręciłam i zaraz przyjechał Tomek, nieźle dawał :D
Miło było spędzać czas w tak licznym gronie. Była okazja do wspólnych zdjęć :)No to jazda do domu.
© magdafisz
Po dzisiejszym 'płaskim' maratonie muszę poważnie przemyśleć swoją deklarację do jeżdżenia zawodów mtb cross maraton w górach świętokrzyskich. Tam będzie więcej górek, a tyle co było dzisiaj, to mi w sumie wystarczyło :p
Kategoria W Towarzystwie, Welodrom, zawody
Mazovia MTB - Łomianki, epilog.
Niedziela, 3 października 2010 | Rower:Kelly's Magic | temp 14.0˚
dst57.02/50.00km
w02:36h avg21.93kmh
vmax36.50kmh
Na metro ursynów podjeżdżam rowerem. Przy okazji mogę pomyśleć nad ubraniem na maraton. Jak wyjeżdżam z domu to na termometrze poniżej 10. Zimowe spodnie, koszulka, rękawki i na to bluza plus długie rękawiczki. Na pewno nie zmarzłam a gdybym się bardziej spieszyła to pewnie bym się zgrzała. Razem z Anetą i Pawłem pakujemy się do samochodu Włodka i ruszamy. Na dolince dogania nas samochodem Harry. Po drodze na gdańskiej, jeszcze przed mostem północnym, mijamy Rysia ;)
Po przygotowaniach i załatwieniu spraw w biurze ustawiamy się w sektorach, które tym razem były połączone po 3. Myślałam, że przez to zrobi się korek na czarnym rowerowym, bo tam dużo piachu jest, ale wszystko szło w miarę sprawnie do miejsca, w którym trzeba było przejść przez błotko po pieńkach. Jakoś stawka tak się rozciągnęła, że jechałam sama. Przede mną tylko na długich prostych widziałam kogoś przed sobą. Zdarzało się też, że ktoś mnie wyprzedził, i tyle ich było widać :p Dopiero po drugim bufecie i tak naprawdę przy wyjeździe z lasu, bo później przeważał asfalt i czarne dziurawe drogi, jechałam w pobliżu innych zawodników. Mocno wiało i dlatego warto było mieć towarzystwo ;)
Trasa, szczególnie do drugiego bufetu, bardzo ładna. Piach wydawał się być nie tak bardzo uciążliwy jak zwykle. Tylko raz stanęłam w takiej wielkiej piaskownicy. Za to korzeni dużo, niektórzy nawet twierdzą, że więcej niż zawsze :p Przynajmniej nie było nudno. Kilka górek, które nawet przyjemnie się podjeżdżało dzięki dopingowi welodromowców, którzy stali i robili zdjęcia, m.in. Bartek i Renata, reszty nie znałam.
Na mecie bardzo miła atmosfera dzięki bardzo licznemu przybyciu osób z drużyny. Wspólnie zjedliśmy ciepły rosołek i ciasto. Później dekoracje. Ania zajęła 3 miejsce w FK2, Jarek 2 miejsce w K4 a ja o dziwo 3 miejsce w K2 ;) Zupełnie nieoczekiwane, ale miła niespodzianka. Szczególnie, że jechało mi się dobrze, chociaż później odczuwałam zmęczenie i obity tyłek :p
Nie zostaliśmy długo po zawodach. W drodze powrotnej wstąpiliśmy do cukierni Roberta 'giantera' na pyszne lody. Jest cel wypraw na północ od Warszawy ;D Z ursynowa leniwie dokręciłam do domu, chociaż początkowo miałam wątpliwości czy jechać, bo miałam pod wiatr, ale nie zrezygnowałam.
Koniec sezonu? Bardzo możliwe, wszystko zależy od pogody. Czas na rowerowanie znajdę, ale jeszcze pogoda musi zachęcać ;) Jak będzie bardzo kiepsko i zima zjawi się wcześnie, jak kraczą synoptycy, to najwyżej rower wstawię do piwnicy a zacznę sezon basenowy i dla urozmaicenia łyżwy, na które namawiał mnie Włodek ;)Bagienka
© magdafiszPodjazdy ;)
© magdafiszWspinaczka
© magdafisz
Kategoria zawody, W Towarzystwie, Las
Mazovia MTB - Nowy Dwór Mazowiecki, finał.
Niedziela, 26 września 2010 | Rower:Kelly's Magic | temp 16.0˚
dst35.11/35.11km
w01:41h avg20.86kmh
vmax33.30kmh
Dzisiaj transportem własnym z rodzicami, bo miałam odebrać nagrody za generalkę fit. Jesteśmy sporo przed czasem, ale powoli zaczynają się zjeżdżać znajomi z welodromu. Zjawia się też Tomek z bratem. Tomek reguluje mi hamulce i pompuje dętki (przy okazji odkręca nakrętkę z całym wentylem, ale wszystko udaje się tak złożyć, żeby działało :p). Rower musi być sprawny, bo zamierzam dzisiaj jechać 70 km giga. Nikt mi nie zagraża w generalce fit, więc mogę sobie pozwolić na taką jazdę. Poza tym dekoracja i tak będzie późno, więc nie ma co się spieszyć na metę.
W sektor wchodzimy praktycznie bez rozgrzewki. Start szybki, ludzie na wale zapierdzielają, ale ja bezstresowo jadę swoje. Przy wjeździe w las widzę tabliczkę giga, więc wiem w którym miejscu jest rozjazd. Jest płasko, miejscami nawierzchnia twarda, podobna do tej, która jest w kabackim. Kilka góreczek stanowi przyjemne urozmaicenie trasy. Ścieżki są dosyć wąskie i jest mało miejsca na wyprzedzanie, ale mnie to nie dotyczy bo praktycznie nie wyprzedzam. Limit wjazdu na giga 13.15, powinnam się wyrobić. Jak dojeżdżam do rozjazdu jestem pół godziny przed czasem. Dodatkowym plusem jest to, że nie jadę sama, jest przede mną jakaś dziewczyna. Jedzie się dość szybko i trzeba być czujnym. Jest mało momentów, żeby się spokojnie napić czy zjeść. Po wjeździe na 2 pętlę zaczynam rozbrajać batonika. Naglę słyszę, że ktoś kto jechał za mną robi dużo hałasu i ląduje na ziemi. Zatrzymuję się, żeby spytać, czy wszystko w porządku, a kiedy dostaję odpowiedź, że tak to chcę ruszać dalej, ale łańcuch coś rzęzi, myślałam że spadł. Okazuje się jednak, że mój hak się ułamał i przerzutka wisi nad górnymi widełkami. Dziwne, przecież nie brałam udziału w kolizji. Myślałam, że to się stało za mną, a nie w moim pobliżu. Nawet nic nie poczułam :/ Trudno, oznacza to dla mnie koniec jazdy dzisiaj. Jeszcze posprawdzałam kieszenie, czy nie mam haka, ale zapomniałam go wziąć z torby z samochodu. Lipa. Zabieram się za rozpinanie spinki, ale jakoś nie chce nawet drgnąć. Proszę kolegę, któremu nic się nie stało i może dalej kontynuować jazdę, żeby pomógł mi chociaż zdjąć łańcuch, ale on nawet nigdy spinki nie odpinał a kiedy próbuje, to nie wychodzi. Przeprasza i rusza, a ja walczę. W końcu się udaje zdjąć. Wracam kawałek trasą bo widziałam, że tam siedzieli strażacy, to mi chociaż powiedzą, jak będzie najkrócej iść. Straż proponuje podwózkę, ale jak dzwonią, żeby ktoś po mnie przyjechał to okazuje się, że musiałabym czekać co najmniej 1,5h bo mają dużo kursów do szpitala, bo było dużo wypadków. Ruszam więc tak jak mi powiedzieli którędy mam jechać. Opuściłam siodełko maksymalnie i odpychałam się jedną nogą. Zawsze będzie szybciej niż iść. W takim tempie mam czas na podziwianie okolicy. Na trasie mijam sporo rozjechanych padalców, które nie zdążyły uciec z drogi, na której się wygrzewały. Gdy dojeżdżam do miasteczka już większość jest na miejscu. Tomek jak wjeżdża na metę to najpierw robi zdziwioną minę, później myśli, że jednak jechałam mega, dopiero jak widzi mój rower to wie co się stało. Jeszcze mnie poucza, że hak trzeba wozić przy sobie a nie w torbie :p Teraz już mam nauczkę ;)
W tomboli nie wygrywamy najcenniejszych nagród. Ja dostaję torebkę podsiodłową, a Marcin dostaje koszyk na bidon i gripy.
Z opóźnieniem, ale wreszcie zaczyna się dekoracja. Wychodzę na 1 miejsce podium w kategorii FK2. Są nagrody, jest szampan i zdjęcia. Ale nie jedziemy jeszcze do domu. Czekamy praktycznie do końca imprezy na dekoracje welodromowców. Krzysiek zgarnia puchary i nagrody za pierwsze miejsce za 'najdłużej w siodle' oraz w superklasyfikacji. Aneta wychodzi trzy razy do dekoracji: za najdłużej w siodle, superklasyfikacji oraz generalki K3. Na koniec robimy wspólne zdjęcie drużynowe i rozjeżdżamy się w swoje strony.Victoria!
© magdafisz
Zupełnie nie dociera do mnie, że to już koniec tego sezonu, że w taki sposób go skończyłam :D Zapowiadało się tak niewinnie. Jednak dzięki tym maratonom wiem na co mnie stać, że jestem zdolna jechać 4 godziny w błocie i ogólnie niesprzyjających warunkach do rowerowania. Okazało się to być bardzo fajną przygodą i sposobem na zdobywanie nowych doświadczeń i znajomości. To aktywne spędzanie czasu w miłym towarzystwie.
Kategoria Las, W Towarzystwie, zawody