ŚLR Nowiny - piekielny raj!

Poniedziałek, 23 maja 2011 | Rower:Kelly's Magic | temp 28.0˚ dst41.03/35.00km w03:19h avg12.37kmh vmax41.10kmh

Pobudka wcześnie rano. Najpierw podjeżdżam na Służew i stamtąd jedziemy razem z Pawłem do Zalesia, do Agnieszki i Kazika. Pakujemy rowery i wyruszamy w drogę. Jedziemy jakieś 2 godziny, więc mamy jeszcze dużo czasu na przygotowania. Niedaleko przed Nowinami jadąc trasą zauważamy niebieskie strzałki. Będziemy jechali kawałek wzdłuż trasy. Nie bardzo nam się to podoba dlatego już więcej się nie rozglądamy. Co będzie do przejechania to będzie :p
W biurze zawodów tym razem stoimy krótko i szybko załatwiamy co trzeba. Jest też zapewnienie, że czipy będą działać :) Kręcimy się przy samochodzie szykując rowery. Po 10 ruszamy wszyscy na rozgrzewkę. Jedziemy asfaltem i zastanawiamy się czy będzie jakaś górka, bo wcale się na to nie zapowiada. Ale po przejechaniu pod torami niespodzianka, są góreczki. Jedziemy zadowoleni, ale trzeba już zawracać bo Paweł i Kazik muszą zdążyć na start. Po drodze zaczynamy spotykać znajomych: przyjechał Arek, są też Albert i Asia, Bogna. Coś start się jednak opóźnia, mówią że pilot wraca z trasy i musi zatankować motor. My w tym czasie z Agnieszką zostajemy zaczepione przez panią i pana z gazety miejscowej i po naprawdę krótkim wywiadzie pozujemy do zdjęć :D Śmiejemy się, że już nie musimy jechać bo i tak będziemy w gazecie :) Wreszcie startują. Chwilę czekamy i też idziemy na linię startu. Chwila oczekiwania w pełnym słońcu robi swoje. Grzeje dziś naprawdę mocno i po chwili jesteśmy całe mokre. Ja w ogóle nie mam ochoty na jazdę, jak na razie. Start to wyjazd ze stadionu i przejazd przez wąską bramkę z nawrotką o 180. Dużo tu się traci ale nie martwię się bo to dopiero początek. Jednak jadąc po asfalcie tam gdzie jest miejsce podjeżdżam do przodu. Błędem jest to, że startujemy razem z dystansem famili. Dużo 'młodzieży' i całkowicie turystycznie nastawionych do jazdy osób sprawia, że pierwszy podjazd się korkuje i to bardzoooo. Pierwszy zjazd odpowiednio długi do podjazdu. Widać, że jest trochę wilgotno i ślisko, ale staram się zjeżdżać. Nagle robi się trochę luźniej. Myślę, że wszyscy już odjechali, ale niektórzy się zatrzymują i rozglądają zdezorientowani. Padają pytania
- dobrze jedziesz?
- nie wiem, póki co jechałam za wami, a wy dobrze jedziecie?
Kurczę, ja też zaczynam się rozglądać, ale po śladach na górce wydaje mi się, że ktoś tędy zjeżdżał, ale strzałek faktycznie ni ma. Trudno, jadę dalej, żeby się upewnić. Górka się kończy, wyjazd na lokalną drogę. Obserwuję kałuże. 'Nietknięte', więc duża grupa nie mogła tędy jechać, mimo to dwie osoby przede mną kontynuują jazdę. Ja zawracam i informuję całą grupę, bo pewnie ze 30 osób jest w tej samej sytuacji, że jedziemy źle i trzeba wracać. Niedobrze, straty już na samym początku. A tak dobrze się zapowiadała moja jazda. Teraz kurczę ciężko jest wchodzić. Aż się dziwię, że przed chwilą jechałam tu w drugą stronę ;O Słyszymy motory i za chwilę widzimy dwóch ludzi dziwiących się, że tam pojechaliśmy. Jak dla mnie to była logiczna trasa. Była to szeroka droga prowadząca wciąż w dół i skupiając całą swą uwagę na przednim kole i manewrowaniu tyłkiem za siodełkiem nie było możliwości zobaczenia strzałek. A skręt był, w tak wąską ścieżynę, że ciężko by było tam skręcić. Teraz mam nauczkę - patrzeć na znaki! Przestraszyłam się tylko, że to już koniec maratonu. Jak ktoś za mną będzie to tylko pojedyncze osoby. Przede mną też luka. Już na właściwej trasie widzę pierwszego poszkodowanego eskortowanego przez ratowników medycznych. Obandażowany od pasa w górę, ręka unieruchomiona. Dociera do mnie, że chwila nieuwagi lub pomyłka czy przecenienie swoich możliwości może drogo kosztować. To trochę studzi moje ambicje do próbowania każdego zjazdu, szczególnie, że już zaraz pojawiają się błotne zjazdy. Dół, góra, dół. Widzę kogoś przed sobą. Często są to osoby prowadzące rower. To nie działa motywująco, ale kręcę sobie powoli. Jest zjazd w lesie, pięknym lesie, ale po liściach, więc jadę zachowawczo. Jest kałuża, właściwie bagienko małe. Trochę mnie zasysa ale przejeżdżam. Kręcę, ale jakoś ciężko się kręci. Patrzę na manetki. Jeden wskaźnik przy skraju, drugi też. Czyli co, najłatwiejsze przełożenie, a ja nie mam siły kręcić? Napęd chrzęści przy każdym obrocie. Może to błoto tak się przykleiło, że ciężko jest zrobić jakiś ruch. Patrzę w dół na korbę i ZONK. Owszem, wskaźnik przedniej przerzutki jest na skraju, ale nie na młynku, a na blacie. O LOL ;) Szybko zrzucam i od razu lepiej. Śmieję się ale też i zastanawiam, jak to jest możliwe, żeby tak skosić łańcuch i jeszcze żeby się kręcił, nie zeskakiwał ani nic. Normalnie numer dnia :D Po podjeździe znowu lekko w dół. Teraz jest ciężko. Na ścieżce leżą kamienie i za każdym razem jak koło się na nie wtoczy to od razu się ześlizguje. Cholernie śliskie, pochowane czasem pod liśćmi. Nie ma opcji jechać szybciej, bo i tak co chwilę zarzuca mi albo przód, albo tył.
Na bufecie łapię kubek wody i wypijam. Jest ciepło i staram się co chwila sięgać po bidon. Za bufetem fajny singielek między drzewami. Jest płasko, co korci, żeby się rozpędzić do maratonowych prędkości, ale co chwila a to górka, a to dołek, a to strumyk, więc cały czas jazda w skupieniu. Później "sekcja kałuż" jak nazwałby to Cezary Zamana, czyli błoto i kałuże na zmianę. Trzeba objeżdżać albo ryzykować i jechać przez środek. Albo miejscowi, albo organizatorzy chcieli chyba ratować sytuację, żeby dało się przejechać i wwalili do kałuż siano. Średni to był pomysł, chyba nie próbowali sami po tym jechać. Na takiej stercie się zatrzymałam i niestety musiałam umoczyć nogę :p W międzyczasie gdzieś na trasie jest kilka trudnych zjazdów. Całe szczęście jest tak, że akurat ktoś przede mną jedzie i krzyczy, żeby uważać bo jest ślisko. Takie uwagi są bardzo cenne, od razu znajduję się obok roweru i sprowadzam. Na jednym z takich zjazdów jest dodatkowa niespodzianka. Dziura prowadząca do jakiejś jaskini. Całe szczęście zabezpieczona przez taśmy i barierki, ale przechodziłam obok i stwierdzam, że jakbym tam wpadła to spokojnie bym się tam zmieściła, a i z rowerem nie byłoby problemu, też by znalazł miejsce dla siebie :) Na tym zjeździe znalazł się odważny, który mnie wyprzedził i zjechał całość. Zrobił na mnie duże wrażenie, ale pewnie tak jeżdżą najlepsi. Dobrze, że w takich miejscach na wszelki wypadek byli ratownicy. Całe szczęście też, że nie widziałam ich przy pracy. Skończyło się błotko, przejechaliśmy pod trasą w miejsce, które zauważyliśmy jadąc na zawody, i tam dopiero zaczęło się błotko. Ło ludzie, jakie tam było błotooo ;) Tylko chwilę było śmiesznie, bo to się ciągnęło i końca nie było widać. Nieciekawe było też to, że jechałam tam sama. Nikogo, żywego ducha dookoła. Jeszcze błoto przeżyję, ale wiem przecież, że zaraz będzie pod górę..Koła jadą jak chcą. Czasem wciąga mi zadek do kałuży, ale przejeżdżam bez kąpania się w nich. Teraz widzę i czuję różnicę w bieżniku opon. Z przodu pożyczony od Tomka Rocket Ron, a z tyłu mój Ralph. Dzięki Ronowi potrafię co nieco kontrolować kierunek jazdy. Gdyby nie to, pewnie musiałabym iść z buta. Zasługuje na ogromnego buziaka, Tomek, nie opona :) No dobra mam racket oponę, to jeszcze tylko racket fjuel i do przodu bez opierdzielania się :) Dojeżdżam do rozjazdu na master. Pan krzyczy "w prawo, jak czerwona strzałka". Za zakrętem widzę rozjazd, jest skręt w prawo i w lewo, tyle że czerwona strzałka skręca w lewo. Yyy ? To jak to miało być? Jest też napisany dystans, ale chwilę się zastanawiam co ja jadę, tzn. jak się nazywa mój dystans. FAN, ok, to w prawo. Zaraz bufet, a przed nim pomiar czasu. Bramka, fotograf, dziewczyna z kajecikiem i stoperem. Tym razem przygotowani na każdą ewentualność. Tylko prośba, żeby przejeżdżać pojedynczo, tak na wszelki wypadek. To wyprzedziłam jeszcze jednego pana i zaparkowałam przy wodopoju. W bidonie ok 1/3 powerade, ale dolewam sobie izotonik. Chwilę myślę, że chyba źle zrobiła, bo pomieszałam smaki itp, ale trudno. Tankuję jeszcze 2 kubki, bananka w rękę i jazda. Przy okazji dopytuję się jak to jest z tym błotem, bo na forum organizator napisał :O błocie nie wspominam, bo go raczej nie powinno być. Czyżby taktyka Zamany ze słynną sekcją kałuż? Jednak nie, podobno poprzedniego dnia porządnie lunęło, zaczęło o 19 a skończyło się nie wiadomo kiedy. To by się nawet zgadzało, bo mieszanka błota nie śmierdziała. W takim razie nie możemy mieć pretensji i dzielnie znosić trudy trasy. Za bufetem łykam jeszcze żela, żeby nie opaść z sił bo w sumie dobrze mi się jedzie, ale już całkiem długo, koło 2 godzin. Patrzę na licznik, ale jak zwykle waham się czy patrzeć na kilometry czy nie. W sumie czas mówi, że powinnam przejechać dużo, ale momentami nie było łatwo. Przełączam, 26 z hakiem. Ho, ho. Połowa ledwo co. A myślałam, że już blisko. No cóż, jadę dalej :p Jeden podjazd podjeżdżam od początku do końca, sukces i radocha ogromna szczególnie, że mijałam wchodzących. Z tego co patrzę na mapkę to chyba Belnia. Później zjazd i odcinek wzdłuż trasy. Ktoś przede mną cofa rower, więc pytam czy stromo. Mówi,że tak, to i jak pokornie schodzę. Niby trudny nie jest, raczej bez przeszkadzajek, może tylko momentami faktycznie stromy. W połowie decyduję, że dalej będę jechać. Mijam fotografa, nie licząc tych na starcie to chyba pierwszego. Szkoda, jest tyle miejsc na ładne fotki. Pod przejazdem pod trasą pytam ile jeszcze zostało. 8 km, niewiele, ale pewnie się zaraz zacznie coś trudnego :p Trasa skręca i trzeba przejechać przez rów wypełniony trochę wodą. Yy..próbować przejeżdżać czy przeskakiwać? Myślę, że to miejsce wróży trochę OTB, ale jednak decyduję się próbować. Tyłek w tył, ale koło stanęło i lecę do przodu. Łapy w błoto, twarz w błoto. Choroba. Nic się nie stało, ale obciach jest :p Akurat za mną zjawia się kartofelek (nick z forum welodromu), więc szybko się otrzepuję i dosiadam moją wywrotkę :p Puszczam go przodem, a ten mówi, że szkoda, bo dobre tempo nadawałam. Ja? Fajnie słyszeć, szczególnie, że nie pierwszy raz się mijamy na trasie :) Znowu podjazdy, trochę upierdliwe, bo nachylenie nie jest jednorodne tylko jest porobione coś na wzór tarasów. Płasko i stromo, płasko i stromo. Pierwszą sekcję takiego podjazdu daję radę przepchnąć, zachęcana dodatkowo przez kartofelka, ale za zakrętem jest już stromiej i kapituluję. Taka nierówna jazda strasznie męczy. Ostatnie kilometry są zabójcze. Najpierw ładny zjazd. Tak fajnie się jedzie i cieszymy się razem z dwójką zawodników. Marzymy, żeby tak wyglądał już odcinek do mety, ale zaraz na ziemie sprowadza nas nawrotka i stromizna w górę. Trasa strasznie często tu zakręca. Niby już się połączyliśmy z trasą famili, ale zaraz znowu z niej zjeżdżamy. Na jednym ze zjazdów wywrotkę zalicza zawodnik w koszulce mtbcross i mimo, że wygląda to dość groźnie to wstaje i jedzie z nami. To jednak znowu przypomina mi, żebym się nie zapominała za bardzo na zjazdach. Drepcze się ciężko pod górę, rower nie chce współpracować i się stacza. Jakoś docieram do wyjazdu z lasu. Cieszę się, bo już za chwilkę meta! Na tej prostej stoi ktoś na końcu w niebieskiej koszulce z wycelowanym telefonem we mnie. Kurczę, to ktoś od nas. Widzę Kazika. Miał dzisiaj dylemat czy jechać master, więc myślałam, że się wycofał. Później okazało się, że nie zdążył na rozjazd i już od dawna się nudzi. Ostatnie kilometry to lekka pogoń za zawodnikiem 555. Na jednym skrzyżowaniu dobrze, że nie jadę w ferworze walki, tylko obserwuję ruch na drodze. Pani policjantka chyba się zagadała i nie pokazała panu w samochodzie, że ma się zatrzymać, kierowca też nie pomyślał o tym sam, więc zatrzymać musiałam się ja :/ Na stadion wpadam prawie równo z zawodnikiem, którego goniłam. Nie jestem pewna, ale nawet trochę sprawiał wrażenie, jakby na mnie czekał. W sumie ostatnie 5 km jechaliśmy, szliśmy albo gadaliśmy razem :) Przeszczęśliwa, że dojechałam, dałam radę i nic sobie nie zrobiłam ucieszyłam się jeszcze bardziej, jak niedługo po mnie (dosłownie 1,2 min) wjechał zawodnik z mastera. HAhaha, nie było dubla :D Ale skubaniec dobry i mocny( 19-latek z WKK), 30 km więcej w tym czasie co ja 40. Szacun!
Od razu pojechałam do bufetu na jedzonko i widziałam, że niedługo po mnie dojechała Agnieszka z Kazikiem. Posiedzieliśmy razem, zjedliśmy, umyliśmy się i poszłam odstać swoje w kolejce do mycia roweru. Maska błotna może jest i dobra dla urody, ale ja swoją już zmyłam to i kellysowi już starczy :p
Jak wróciłam to był już i Paweł. Wyglądał na okropnie ujechanego i chyba tak się musiał czuć. Ale ogromne brawa, jako jedyny z Welodromu przejechał Mastera. Miał to szczęście i załapał się na limit wjazdu. Niestety Albert też nie zdążył, tak jak jakieś 60 jeszcze, w tym wszystkie dziewczyny, któe startowały. Szok :o Ogarniamy się i powoli zbieramy do wyjazdu. Przychodzą nieoficjalne wyniki smsem. Mój czas 3:26:08, 6 miejsce w kat, 110 open. Niedługo później korekta i już jestem 5. Jeśli tak już by zostało to będę dekorowana. No i udało się stanąć obok pudła z dyplomem w ręku. Zagadałam 4 dziewczynę, bo byłam ciekawa czy pomyłka na początku była znacząca i wpłynęła na mój wynik. Chyba nie bardzo, bo dziewczyna dojechała z czasem 3:09, czyli 17 wcześniej.
W drodze powrotnej zaczepiamy o maca w Radomiu. Dalej już prostą drogą do Zalesia, później Paweł odwiózł mnie pod dom i ok 9.30 zameldowałam się w domu. Szczęśliwa, ale zmęczona, dlatego nie opowiadałam za dużo i zaczęłam szykować wyrko.
Nie wiem czy podsumowanie jest konieczne. Sam tytuł wpisu i "podnazwa" Świętokrzyskiej Ligi Rowerowej wskazuje, że są to piękne trasy, które potrafią dać w kość. Z jazdy jestem zadowolona, chociaż chciałabym powoli móc wyeliminować wchodzenie. Na to jednak trzeba mieć parę w nogach :)

Przepraszam, że tyle tego wyszło, ale emocji było dużo :)


Kategoria zawody, Welodrom


komentarze
magdafisz
| 17:56 sobota, 28 maja 2011 | linkuj Marek, dzięki :)
Damian, to już się więcej nie powtórzy :p Za dużo czasu to zajmuje.
kartofelek | 15:57 wtorek, 24 maja 2011 | linkuj spoko opis
Marek jestem:)
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz dwa pierwsze znaki ze słowa oryna
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]