Wpisy archiwalne w kategorii

Welodrom

Dystans całkowity:1120.69 km (w terenie 381.47 km; 34.04%)
Czas w ruchu:50:35
Średnia prędkość:19.74 km/h
Maksymalna prędkość:55.80 km/h
Liczba aktywności:23
Średnio na aktywność:48.73 km i 2h 24m
Więcej statystyk

ŚLR Zagnańsk, a właściwie to Umer.

Niedziela, 24 lipca 2011 | Rower:Kelly's Magic | temp 20.0˚ dst52.58/0.00km w02:31h avg20.89kmh vmax54.80kmh

Magdziulas się zbliża w 7:19 :)
<iframe frameborder="0" width="480" height="270" src="http://www.dailymotion.com/embed/video/xk77bi"></iframe><br /><a href="http://www.dailymotion.com/video/xk77bi_mtbcross-zagnaysk-2011-07-24-cz-3_sport" target="_blank">MTBCROSS Zagnańsk 2011.07.24 (cz.3)</a> <i> przez <a href="http://www.dailymotion.com/greg787_157" target="_blank">greg787_157</a></i>


Kategoria W Towarzystwie, Welodrom, zawody

Kampinos.

Niedziela, 29 maja 2011 | Rower:Kelly's Magic | temp 20.0˚ dst59.60/46.00km w02:55h avg20.43kmh vmax42.60kmh

Rano chciałam się wycofać, bo mnie głowa bolała od czającej się na mnie choroby, a poza tym chodniki były zmoczone. Dzwonię do Tomka, ale ten stanowczo mówi nie. No dobra, pojedziemy :) Jak dojechałam metrem na Młociny niebo już było rozchmurzone, wyszło słoneczko i był fajny ciepły dzień. Pod białym domkiem czekał na nas Michał i szybko ruszyliśmy, bo nawet na krótkich postojach mogą zjeść komary. Ruszyliśmy w kierunku Roztoki. Szybko dość. Na singlu na zielonym szlaku (który tak poza tym mi się bardzo spodobał w zeszłym roku na mazovii) prędkość 30 km/h, a i tak chłopaki mi stopniowo odjeżdżają :p Później zaczęły się górki i tam trochę ponarzekałam, bo przerzutka znowu działa po swojemu i nie mogłam szybko zrzucać biegów i musiałam albo przepychać, albo schodzić. W Roztoce przerwa na popas. Lody i kanapki idą w ruch. Siedzimy jeszcze chwilę i gadamy, a także obserwujemy grupkę harcerzy, która gotuje makaron na ognisku. Co chwila podjeżdżają kolejne osoby na rowerach. Spotykamy też niebieskie koszulki w składzie Leszek, Grzesiek i Robert. Po pogawędkach ruszamy wszyscy razem w drogę powrotną, też po górkach ale innych. Za nami rusza też ekipa Legionu. Tempo póki co wolne, aż można by rzec, powolne. Tomek puszcza mnie przodem i każe prowadzić. Zestresowana, żeby nie spowalniać całej grupy za sobą cisnę ile wlezie, żeby nie było, że baba na przedzie blokuje. Dojeżdżam do końca ścieżki, odwracam się bo nie wiem gdzie dalej jechać i widzę tylko Tomka. Reszta dojeżdża chwilę później. To ja flaki wypruwam, a oni sobie swoim tempem jadą. No, ładny trening sobie zafundowałam :) Przy okazji dostaję pochwałę od Tomka, że szybko jechałam :) W Laskach rozjeżdżamy się każdy w swoją stronę. Ja do metra, bo trochę mi się spieszy do domu.
Wyjazd bardzo fajny. Nie wytelepało mnie tak jak zawsze i jestem zadowolona, bo czuję że forma rośnie :)


Kategoria Welodrom, W Towarzystwie, Las

Szybko i fajnie

Piątek, 27 maja 2011 | Rower:Kelly's Magic | temp 23.0˚ dst43.64/6.50km w01:41h avg25.92kmh vmax35.90kmh

Zrobiłam rozgrzewkę po lesie i pojechałam pod kodaka. Był już Włodek, zaraz dojechał też Harry na szosówce i Michał. Ja dzisiaj przygotowana jestem raczej nie szosowo, nie zmieniłam rocketa z przodu, więc nie wiem czy mi szybko nie odskoczą na asfaltach. Ale przynajmniej po dziurach i krawężnikach łatwo się przejeżdża z takim kapciem :) Niestety nie mam czasu do 13, a do 11.30 (przez Baraka), więc wycieczka niezbyt długa. Jednak znowu uświadomiła mnie, że rower może dawać dużo radochy :) Dzisiaj naprawdę jechało mi się bardzo fajnie. Tempo odpowiednie, nie zgubili mnie, a nawet przez spory kawałek jechałam na czele :)
Rozochocona dzisiejszą jazdą myślę już o wycieczce do Kampinosu :)


Kategoria W Towarzystwie, Welodrom

ŚLR Nowiny - piekielny raj!

Poniedziałek, 23 maja 2011 | Rower:Kelly's Magic | temp 28.0˚ dst41.03/35.00km w03:19h avg12.37kmh vmax41.10kmh

Pobudka wcześnie rano. Najpierw podjeżdżam na Służew i stamtąd jedziemy razem z Pawłem do Zalesia, do Agnieszki i Kazika. Pakujemy rowery i wyruszamy w drogę. Jedziemy jakieś 2 godziny, więc mamy jeszcze dużo czasu na przygotowania. Niedaleko przed Nowinami jadąc trasą zauważamy niebieskie strzałki. Będziemy jechali kawałek wzdłuż trasy. Nie bardzo nam się to podoba dlatego już więcej się nie rozglądamy. Co będzie do przejechania to będzie :p
W biurze zawodów tym razem stoimy krótko i szybko załatwiamy co trzeba. Jest też zapewnienie, że czipy będą działać :) Kręcimy się przy samochodzie szykując rowery. Po 10 ruszamy wszyscy na rozgrzewkę. Jedziemy asfaltem i zastanawiamy się czy będzie jakaś górka, bo wcale się na to nie zapowiada. Ale po przejechaniu pod torami niespodzianka, są góreczki. Jedziemy zadowoleni, ale trzeba już zawracać bo Paweł i Kazik muszą zdążyć na start. Po drodze zaczynamy spotykać znajomych: przyjechał Arek, są też Albert i Asia, Bogna. Coś start się jednak opóźnia, mówią że pilot wraca z trasy i musi zatankować motor. My w tym czasie z Agnieszką zostajemy zaczepione przez panią i pana z gazety miejscowej i po naprawdę krótkim wywiadzie pozujemy do zdjęć :D Śmiejemy się, że już nie musimy jechać bo i tak będziemy w gazecie :) Wreszcie startują. Chwilę czekamy i też idziemy na linię startu. Chwila oczekiwania w pełnym słońcu robi swoje. Grzeje dziś naprawdę mocno i po chwili jesteśmy całe mokre. Ja w ogóle nie mam ochoty na jazdę, jak na razie. Start to wyjazd ze stadionu i przejazd przez wąską bramkę z nawrotką o 180. Dużo tu się traci ale nie martwię się bo to dopiero początek. Jednak jadąc po asfalcie tam gdzie jest miejsce podjeżdżam do przodu. Błędem jest to, że startujemy razem z dystansem famili. Dużo 'młodzieży' i całkowicie turystycznie nastawionych do jazdy osób sprawia, że pierwszy podjazd się korkuje i to bardzoooo. Pierwszy zjazd odpowiednio długi do podjazdu. Widać, że jest trochę wilgotno i ślisko, ale staram się zjeżdżać. Nagle robi się trochę luźniej. Myślę, że wszyscy już odjechali, ale niektórzy się zatrzymują i rozglądają zdezorientowani. Padają pytania
- dobrze jedziesz?
- nie wiem, póki co jechałam za wami, a wy dobrze jedziecie?
Kurczę, ja też zaczynam się rozglądać, ale po śladach na górce wydaje mi się, że ktoś tędy zjeżdżał, ale strzałek faktycznie ni ma. Trudno, jadę dalej, żeby się upewnić. Górka się kończy, wyjazd na lokalną drogę. Obserwuję kałuże. 'Nietknięte', więc duża grupa nie mogła tędy jechać, mimo to dwie osoby przede mną kontynuują jazdę. Ja zawracam i informuję całą grupę, bo pewnie ze 30 osób jest w tej samej sytuacji, że jedziemy źle i trzeba wracać. Niedobrze, straty już na samym początku. A tak dobrze się zapowiadała moja jazda. Teraz kurczę ciężko jest wchodzić. Aż się dziwię, że przed chwilą jechałam tu w drugą stronę ;O Słyszymy motory i za chwilę widzimy dwóch ludzi dziwiących się, że tam pojechaliśmy. Jak dla mnie to była logiczna trasa. Była to szeroka droga prowadząca wciąż w dół i skupiając całą swą uwagę na przednim kole i manewrowaniu tyłkiem za siodełkiem nie było możliwości zobaczenia strzałek. A skręt był, w tak wąską ścieżynę, że ciężko by było tam skręcić. Teraz mam nauczkę - patrzeć na znaki! Przestraszyłam się tylko, że to już koniec maratonu. Jak ktoś za mną będzie to tylko pojedyncze osoby. Przede mną też luka. Już na właściwej trasie widzę pierwszego poszkodowanego eskortowanego przez ratowników medycznych. Obandażowany od pasa w górę, ręka unieruchomiona. Dociera do mnie, że chwila nieuwagi lub pomyłka czy przecenienie swoich możliwości może drogo kosztować. To trochę studzi moje ambicje do próbowania każdego zjazdu, szczególnie, że już zaraz pojawiają się błotne zjazdy. Dół, góra, dół. Widzę kogoś przed sobą. Często są to osoby prowadzące rower. To nie działa motywująco, ale kręcę sobie powoli. Jest zjazd w lesie, pięknym lesie, ale po liściach, więc jadę zachowawczo. Jest kałuża, właściwie bagienko małe. Trochę mnie zasysa ale przejeżdżam. Kręcę, ale jakoś ciężko się kręci. Patrzę na manetki. Jeden wskaźnik przy skraju, drugi też. Czyli co, najłatwiejsze przełożenie, a ja nie mam siły kręcić? Napęd chrzęści przy każdym obrocie. Może to błoto tak się przykleiło, że ciężko jest zrobić jakiś ruch. Patrzę w dół na korbę i ZONK. Owszem, wskaźnik przedniej przerzutki jest na skraju, ale nie na młynku, a na blacie. O LOL ;) Szybko zrzucam i od razu lepiej. Śmieję się ale też i zastanawiam, jak to jest możliwe, żeby tak skosić łańcuch i jeszcze żeby się kręcił, nie zeskakiwał ani nic. Normalnie numer dnia :D Po podjeździe znowu lekko w dół. Teraz jest ciężko. Na ścieżce leżą kamienie i za każdym razem jak koło się na nie wtoczy to od razu się ześlizguje. Cholernie śliskie, pochowane czasem pod liśćmi. Nie ma opcji jechać szybciej, bo i tak co chwilę zarzuca mi albo przód, albo tył.
Na bufecie łapię kubek wody i wypijam. Jest ciepło i staram się co chwila sięgać po bidon. Za bufetem fajny singielek między drzewami. Jest płasko, co korci, żeby się rozpędzić do maratonowych prędkości, ale co chwila a to górka, a to dołek, a to strumyk, więc cały czas jazda w skupieniu. Później "sekcja kałuż" jak nazwałby to Cezary Zamana, czyli błoto i kałuże na zmianę. Trzeba objeżdżać albo ryzykować i jechać przez środek. Albo miejscowi, albo organizatorzy chcieli chyba ratować sytuację, żeby dało się przejechać i wwalili do kałuż siano. Średni to był pomysł, chyba nie próbowali sami po tym jechać. Na takiej stercie się zatrzymałam i niestety musiałam umoczyć nogę :p W międzyczasie gdzieś na trasie jest kilka trudnych zjazdów. Całe szczęście jest tak, że akurat ktoś przede mną jedzie i krzyczy, żeby uważać bo jest ślisko. Takie uwagi są bardzo cenne, od razu znajduję się obok roweru i sprowadzam. Na jednym z takich zjazdów jest dodatkowa niespodzianka. Dziura prowadząca do jakiejś jaskini. Całe szczęście zabezpieczona przez taśmy i barierki, ale przechodziłam obok i stwierdzam, że jakbym tam wpadła to spokojnie bym się tam zmieściła, a i z rowerem nie byłoby problemu, też by znalazł miejsce dla siebie :) Na tym zjeździe znalazł się odważny, który mnie wyprzedził i zjechał całość. Zrobił na mnie duże wrażenie, ale pewnie tak jeżdżą najlepsi. Dobrze, że w takich miejscach na wszelki wypadek byli ratownicy. Całe szczęście też, że nie widziałam ich przy pracy. Skończyło się błotko, przejechaliśmy pod trasą w miejsce, które zauważyliśmy jadąc na zawody, i tam dopiero zaczęło się błotko. Ło ludzie, jakie tam było błotooo ;) Tylko chwilę było śmiesznie, bo to się ciągnęło i końca nie było widać. Nieciekawe było też to, że jechałam tam sama. Nikogo, żywego ducha dookoła. Jeszcze błoto przeżyję, ale wiem przecież, że zaraz będzie pod górę..Koła jadą jak chcą. Czasem wciąga mi zadek do kałuży, ale przejeżdżam bez kąpania się w nich. Teraz widzę i czuję różnicę w bieżniku opon. Z przodu pożyczony od Tomka Rocket Ron, a z tyłu mój Ralph. Dzięki Ronowi potrafię co nieco kontrolować kierunek jazdy. Gdyby nie to, pewnie musiałabym iść z buta. Zasługuje na ogromnego buziaka, Tomek, nie opona :) No dobra mam racket oponę, to jeszcze tylko racket fjuel i do przodu bez opierdzielania się :) Dojeżdżam do rozjazdu na master. Pan krzyczy "w prawo, jak czerwona strzałka". Za zakrętem widzę rozjazd, jest skręt w prawo i w lewo, tyle że czerwona strzałka skręca w lewo. Yyy ? To jak to miało być? Jest też napisany dystans, ale chwilę się zastanawiam co ja jadę, tzn. jak się nazywa mój dystans. FAN, ok, to w prawo. Zaraz bufet, a przed nim pomiar czasu. Bramka, fotograf, dziewczyna z kajecikiem i stoperem. Tym razem przygotowani na każdą ewentualność. Tylko prośba, żeby przejeżdżać pojedynczo, tak na wszelki wypadek. To wyprzedziłam jeszcze jednego pana i zaparkowałam przy wodopoju. W bidonie ok 1/3 powerade, ale dolewam sobie izotonik. Chwilę myślę, że chyba źle zrobiła, bo pomieszałam smaki itp, ale trudno. Tankuję jeszcze 2 kubki, bananka w rękę i jazda. Przy okazji dopytuję się jak to jest z tym błotem, bo na forum organizator napisał :O błocie nie wspominam, bo go raczej nie powinno być. Czyżby taktyka Zamany ze słynną sekcją kałuż? Jednak nie, podobno poprzedniego dnia porządnie lunęło, zaczęło o 19 a skończyło się nie wiadomo kiedy. To by się nawet zgadzało, bo mieszanka błota nie śmierdziała. W takim razie nie możemy mieć pretensji i dzielnie znosić trudy trasy. Za bufetem łykam jeszcze żela, żeby nie opaść z sił bo w sumie dobrze mi się jedzie, ale już całkiem długo, koło 2 godzin. Patrzę na licznik, ale jak zwykle waham się czy patrzeć na kilometry czy nie. W sumie czas mówi, że powinnam przejechać dużo, ale momentami nie było łatwo. Przełączam, 26 z hakiem. Ho, ho. Połowa ledwo co. A myślałam, że już blisko. No cóż, jadę dalej :p Jeden podjazd podjeżdżam od początku do końca, sukces i radocha ogromna szczególnie, że mijałam wchodzących. Z tego co patrzę na mapkę to chyba Belnia. Później zjazd i odcinek wzdłuż trasy. Ktoś przede mną cofa rower, więc pytam czy stromo. Mówi,że tak, to i jak pokornie schodzę. Niby trudny nie jest, raczej bez przeszkadzajek, może tylko momentami faktycznie stromy. W połowie decyduję, że dalej będę jechać. Mijam fotografa, nie licząc tych na starcie to chyba pierwszego. Szkoda, jest tyle miejsc na ładne fotki. Pod przejazdem pod trasą pytam ile jeszcze zostało. 8 km, niewiele, ale pewnie się zaraz zacznie coś trudnego :p Trasa skręca i trzeba przejechać przez rów wypełniony trochę wodą. Yy..próbować przejeżdżać czy przeskakiwać? Myślę, że to miejsce wróży trochę OTB, ale jednak decyduję się próbować. Tyłek w tył, ale koło stanęło i lecę do przodu. Łapy w błoto, twarz w błoto. Choroba. Nic się nie stało, ale obciach jest :p Akurat za mną zjawia się kartofelek (nick z forum welodromu), więc szybko się otrzepuję i dosiadam moją wywrotkę :p Puszczam go przodem, a ten mówi, że szkoda, bo dobre tempo nadawałam. Ja? Fajnie słyszeć, szczególnie, że nie pierwszy raz się mijamy na trasie :) Znowu podjazdy, trochę upierdliwe, bo nachylenie nie jest jednorodne tylko jest porobione coś na wzór tarasów. Płasko i stromo, płasko i stromo. Pierwszą sekcję takiego podjazdu daję radę przepchnąć, zachęcana dodatkowo przez kartofelka, ale za zakrętem jest już stromiej i kapituluję. Taka nierówna jazda strasznie męczy. Ostatnie kilometry są zabójcze. Najpierw ładny zjazd. Tak fajnie się jedzie i cieszymy się razem z dwójką zawodników. Marzymy, żeby tak wyglądał już odcinek do mety, ale zaraz na ziemie sprowadza nas nawrotka i stromizna w górę. Trasa strasznie często tu zakręca. Niby już się połączyliśmy z trasą famili, ale zaraz znowu z niej zjeżdżamy. Na jednym ze zjazdów wywrotkę zalicza zawodnik w koszulce mtbcross i mimo, że wygląda to dość groźnie to wstaje i jedzie z nami. To jednak znowu przypomina mi, żebym się nie zapominała za bardzo na zjazdach. Drepcze się ciężko pod górę, rower nie chce współpracować i się stacza. Jakoś docieram do wyjazdu z lasu. Cieszę się, bo już za chwilkę meta! Na tej prostej stoi ktoś na końcu w niebieskiej koszulce z wycelowanym telefonem we mnie. Kurczę, to ktoś od nas. Widzę Kazika. Miał dzisiaj dylemat czy jechać master, więc myślałam, że się wycofał. Później okazało się, że nie zdążył na rozjazd i już od dawna się nudzi. Ostatnie kilometry to lekka pogoń za zawodnikiem 555. Na jednym skrzyżowaniu dobrze, że nie jadę w ferworze walki, tylko obserwuję ruch na drodze. Pani policjantka chyba się zagadała i nie pokazała panu w samochodzie, że ma się zatrzymać, kierowca też nie pomyślał o tym sam, więc zatrzymać musiałam się ja :/ Na stadion wpadam prawie równo z zawodnikiem, którego goniłam. Nie jestem pewna, ale nawet trochę sprawiał wrażenie, jakby na mnie czekał. W sumie ostatnie 5 km jechaliśmy, szliśmy albo gadaliśmy razem :) Przeszczęśliwa, że dojechałam, dałam radę i nic sobie nie zrobiłam ucieszyłam się jeszcze bardziej, jak niedługo po mnie (dosłownie 1,2 min) wjechał zawodnik z mastera. HAhaha, nie było dubla :D Ale skubaniec dobry i mocny( 19-latek z WKK), 30 km więcej w tym czasie co ja 40. Szacun!
Od razu pojechałam do bufetu na jedzonko i widziałam, że niedługo po mnie dojechała Agnieszka z Kazikiem. Posiedzieliśmy razem, zjedliśmy, umyliśmy się i poszłam odstać swoje w kolejce do mycia roweru. Maska błotna może jest i dobra dla urody, ale ja swoją już zmyłam to i kellysowi już starczy :p
Jak wróciłam to był już i Paweł. Wyglądał na okropnie ujechanego i chyba tak się musiał czuć. Ale ogromne brawa, jako jedyny z Welodromu przejechał Mastera. Miał to szczęście i załapał się na limit wjazdu. Niestety Albert też nie zdążył, tak jak jakieś 60 jeszcze, w tym wszystkie dziewczyny, któe startowały. Szok :o Ogarniamy się i powoli zbieramy do wyjazdu. Przychodzą nieoficjalne wyniki smsem. Mój czas 3:26:08, 6 miejsce w kat, 110 open. Niedługo później korekta i już jestem 5. Jeśli tak już by zostało to będę dekorowana. No i udało się stanąć obok pudła z dyplomem w ręku. Zagadałam 4 dziewczynę, bo byłam ciekawa czy pomyłka na początku była znacząca i wpłynęła na mój wynik. Chyba nie bardzo, bo dziewczyna dojechała z czasem 3:09, czyli 17 wcześniej.
W drodze powrotnej zaczepiamy o maca w Radomiu. Dalej już prostą drogą do Zalesia, później Paweł odwiózł mnie pod dom i ok 9.30 zameldowałam się w domu. Szczęśliwa, ale zmęczona, dlatego nie opowiadałam za dużo i zaczęłam szykować wyrko.
Nie wiem czy podsumowanie jest konieczne. Sam tytuł wpisu i "podnazwa" Świętokrzyskiej Ligi Rowerowej wskazuje, że są to piękne trasy, które potrafią dać w kość. Z jazdy jestem zadowolona, chociaż chciałabym powoli móc wyeliminować wchodzenie. Na to jednak trzeba mieć parę w nogach :)

Przepraszam, że tyle tego wyszło, ale emocji było dużo :)


Kategoria zawody, Welodrom

Borówkowa góra (900 m n.p.m.)

Niedziela, 1 maja 2011 | Rower:Kelly's Magic | temp 10.0˚ dst26.99/21.00km w02:00h avg13.49kmh vmax50.30kmh

Pomysłów na spędzenie czasu do wyjazdu było wiele, ale zwyciężył pomysł Jarka, żeby wjechać na Borówkową i przejechać wczorajszym kamienisto-korzenistym zjazdem. Nie odmawiam, mimo że nie wiem na ile starczy mi sił. Miał to być wypad turystyczny i Tomek w razie czego deklaruje się ze mną jechać na końcu :)

Spotkanie na rynku. © magdafisz

Zbiera się silna ekipa: Jurek, Iza, Kamil, Tomek, Jarek no i ja :)
Ruszamy szlakiem, który znajduje się po czeskiej stronie. Na razie nie jest ciężko. Szerokie szutrówki o niewielkim nachyleniu, ale niedługo po starcie czuję, że nie mam siły jechać. Całe szczęście, że uczucie to po pewnym czasie mija i mam siłę kręcić, ale niestety nie nieuniknione jest prowadzenie roweru.
Jarek jedzie, ja idę. © magdafisz
Wycieczka to wycieczka, nie trzeba podjeżdżać :) © magdafisz

Trasa zaczyna się urozmaicać. Jedziemy wzdłuż potoczku, robi się trochę stromiej, pojawiają się prawie brukowane (ni to żwir, ale jeszcze nie głazy, takie kamyki wielkości pięści) podjazdy. Mówię Tomkowi po drodze, że gapa jestem bo nie wzięłam dowodu i w razie jakiejkolwiek kontroli będzie przypał. Ostatnie kilometry podjazdu na Borówkową prowadzą po szutrowej drodze uczęszczanej też przez turystów. Brawa od jednego z piechurów motywują, żeby nie schodzić na kawałku podjazdu, a mocniej depnąć na pedały i wtoczyć się na wystromienie. Grupa przede mną już dawno dojechała na szczyt, ale zatrzymali się na końcu ścieżki i stoją. Nagle widzę, że obok stoi kilkoro ludzi w mundurach i zaczynają ich przeszukiwać. Co jest, kontrola? No ładnie wykrakałam. Nie dojechałam jeszcze do końca aż tu nagle huk, jeb, pierdut.
Strzał z armaty. © magdafisz

Nie tam zwykłe takie bum. Kurdę, teraz to już w ogóle nie wiem co jest grane i nie dowiem się, jak nie dojadę na górę. Na ścieżce widzę armatę (już wiadomo skąd ten huk), wszyscy przeszukiwani mają radosne mini, czyli ja też już nie muszę się bać :)
Przeszukiwanie przez strażników :) © magdafisz

Okazało się, że z okazji 1 maja (podobno dzień zakochanych w Czechach) na szczycie jest mnóstwo atrakcji, m.in. grupka "żołnierzy", zespoły grająco-śpiewające, na ogniu piekł się duży świniak. Tomek znalazł stoisko gdzie sprzedawali nalewkę borówkową i nabył jedną flaszeczkę :) Po odpoczęciu i zjedzeniu jedziemy po Kamilu, który chce nam porobić zdjęcia na zjazdach. Jurek gna w dół najszybciej, Tomek, Iza, Jarek próbują mu dorównać kroku, a ja przy nich znowu wypadam najgorzej :p To nic, wczoraj bałam się mniej ale dzisiaj trzeba zachować odrobinę ostrożności. Wieczorem i w nocy padało, więc jeszcze nie wszystko zdążyło wyschnąć a śliskich korzeni boję się nawet na płaskim, dlatego zdecydowanie nie będę zjeżdżać tak jak wczoraj. Poza tym dzisiaj nikt mi czasu nie liczy, nie muszę dobrze wypaść, nie muszę się spieszyć, a jak nie muszę, to inaczej się jedzie :p Dodatkowo na początku zaliczam dwa uślizgi i dlatego tym mocniej zaciskam hamulce. Dzisiaj zdjęcia nie będą zbyt widowiskowe :p
Źle wybrałam drogę, a wczoraj udało się to zjeżdżać © magdafisz

Ale w końcu tam gdzie się da to zjeżdżam © magdafisz

Zbliżam się do uskoku. © magdafisz

A dzisiaj nie przejechałam :( © magdafisz

Po najgorszych korzeniach zaczyna się szutrówka w dół. Rower znowu się rozpędza, chłopaki osiągają ogromne prędkości, a ja i tak cały czas zostaję z tyłu (z szaleńcami się wybrałam :p). Chwila nieuwagi dla Jarka kończy się glebą. Więcej się zakurzyło, niż szkód było. Dobrze, że doznał tylko otarć i stłuczenia, ale kask ochronił mu głowę od rozbicia.
Po dojechaniu do rynku w Złotym Stoku po chwili rozmowy rozjeżdżamy się do siebie. My do pensjonatu pakować się, bo niestety cały czas zbliża się godzina wyjazdu. Szkoda. Bardzo jest tutaj ładnie i na pewno jest wiele miejsc wartych odwiedzenia. Następnym razem. A kiedyś na pewno taki nastąpi! :)


Kategoria Welodrom

Maraton w Złotym Stoku.

Sobota, 30 kwietnia 2011 | Rower:Kelly's Magic | temp 15.0˚ dst41.80/39.00km w03:40h avg11.40kmh vmax44.30kmh


Kategoria zawody, Welodrom

Góra Kalwaria z Włodkiem, Darkiem, Andrzejem i Michałem.

Środa, 27 kwietnia 2011 | Rower:Kelly's Magic | temp 23.0˚ dst62.84/0.00km w02:18h avg27.32kmh vmax48.70kmh

Wczoraj byłam u Włodka odebrać koszyki do bidonów i przy okazji umówiliśmy się na przejażdżkę po asfaltach. Ale jak dzisiaj podjechałam pod kodaka to był już Andrzej i Darek a miał jeszcze dołączyć Michał, więc nie zapowiadało się na spokojną jazdę. Wstępnie kierunek Góra Kalwaria. Ruszamy chwilę po 10 i pod Mrówką zgarniamy Michała. Południowy wiatr jest dość mocny, ale to nie przeszkadza prowadzącym i jedziemy w grancach 30 km/h. Ja jadę na kole na samym końcu, żeby w razie czego móc się odłączyć, ale na razie daję radę jechać. Szybko docieramy do Karpatki, gdzie tym razem odpuszczam i nie jem ciastek. Dziś spalam świąteczne kalorie. Przez te 2 dni zjadłam tyle, że nawet namowy i słodkie zapachy mnie nie przekupią :p Powrót przyjemnie z wiatrem, lekko pedałując jedziemy 35 km/h. Szybko jesteśmy z powrotem, a ja nie czuję dużego zmęczenia. Nie było kryzysów, zadyszek i miałam jeszcze siłę wjeżdżać pod górę, więc nie jest źle. A w dodatku zrobiłam rekord średniej prędkości :)


Kategoria W Towarzystwie, Welodrom

ŚLR Daleszyce.

Niedziela, 17 kwietnia 2011 | Rower:Kelly's Magic | temp 14.0˚ dst39.92/24.92km w02:06h avg19.01kmh vmax55.80kmh

Maraton wielu obaw (czy starczy sił, czy będę miała awarię itp.) i nadziei (może nic się nie stanie, a nawet jak będę musiała podchodzić, to chociaż będzie ładna okolica do podziwiania).
Wyjazd wcześnie rano. O 6 na politechnice się spotykam z Tomkiem, Jarkiem i Pawłem. W Daleszycach jesteśmy po 9 i w kolejce do biura zawodów spotykamy jeszcze Grześka i Kazika. Po załatwieniu wszystkich spraw wychodzimy z sali, na której zdążyła urosnąć już kolejka do drzwi. Przewidujemy, że może się opóźnić start, ale nikt nie podejrzewał, że aż o 2 godziny. W niekończącym się oczekiwaniu na star konsumujemy, rozgrzewamy się i co najmniej kilka razy zmieniamy ubrania. Słońce nie grzeje zdecydowanie, tylko trochę przebija się przez chmury a do tego wieje i nie możemy się zdecydować jak będzie najlepiej.
Mastersi ruszają w końcu o 12.45, a ich start odbywa się w dziwny sposób. Ludzie stali za samochodem i nagle ruszyli, nikt nie dał żadnego znaku przygotowującego do startu. Chwilę później ustawiamy się w wyznaczonym miejscu na dystans FAN, mimo że start ma być za 15-20 min, ale przy takiej organizacji lepiej być gotowym wcześniej :p I nagle niespodzianka. Ratownicy medyczni w karetce się chyba zagapili i nie pojechali za mastersami, dlatego włączyli koguta i przebijali się przez zastawiony sektor.
W pierwszej linii stoi w pomarańczowej koszulce Ania Szafraniec z CCC. Ja też raczej z przodu. Jednak pierwsze kilometry są po asfalcie i wszyscy cisną ile wlezie i coraz więcej osób mnie wyprzedza. Poz atym wolę trzymać się tyłów gdzie jest trochę luźniej, żeby uniknąć jakiejś kraksy, bo przy hamowaniu robi się naprawdę ciasno. Peleton porwał się na grupki, ale nie brakuje dziadów, którzy mnie wyprzedzają z zawrotną prędkością. Wkurzam się, bo prawdopodobnie będzie tak, że jak zacznie się trochę trudniej to nagle stracą swoją moc i będą blokować. No i zaczyna się las, lekko w górę po piaszczystej drodze. Nie są to jednak piaskownice i da się szybko jechać, ale ludzie już prowadzą i jak też muszę się zatrzymać. Jak mogę to wyprzedzam, ale przed nami już tworzy się niewielki zator bo jest jedna optymalna ścieżka pod górę. Niedaleko później zaczyna się zjazd. Liście maskują korzenie i kamienie, ale jakoś w sumie szybko udaje mi się zjechać. Co jakiś czas stoją pierwsze osoby zmieniające gumę. A ja, chorobka, kupiłam wczoraj dętkę ale została w domu i nie mam nic na zapas, więc mam nadzieję, że na farcie przejadę trasę :p Brukowaną drogą pożarową wjeżdżamy pod górę i z niej zjeżdżamy do lasu. Do miejsca rozjazdu nie ma trudniejszych fragmentów. W jednym miejscu tylko dobijam tylnym kołem do ziemi i myślę, że już koniec mojej jazdy, ale kilka razy upewniam się, że powietrza jest tyle samo. Uff, od teraz jednak jadę trochę ostrożniej w obawie o sprzęt :p Drugi raz wzdycham ze szczęścia jak przejeżdżam przez dziurę w asfalcie za bufetem. Zajęta rozbrajaniem banana nie patrzę zbytnio na drogę, bo widziałam równy asfalt i nie spodziewałam się żadnych niespodzianek. Zaczyna się coraz więcej podjazdów, jednak nie są one nie do podjechania. Mimo młynkowania mijam co i raz kilka osób. Jest jeden podjazd gdzie muszę mocno nachylić się do przodu, prawie liżę kierownicę, żeby mi koła nie odrywało do góry, ale podjeżdżam :)

Rach ciach pod górkę (zdj. Michał Jemioło) © magdafisz

Z bardziej niebezpiecznych sytuacji to może 2 takie miałam. Raz gdy nie uwzględniłam ograniczenia do 30 czy 40 km/h na zjeździe, na którym był zakręt. Przejechałam po zewnętrznej krawędzi i mało brakowało a bym się nie wyrobiła. Dobrze, że nie złapałam tam piachu pod koła, bo bym nieźle przejechała się na tyłku albo łokciach, bo tam to naprawdę się puściłam w dół i jeszcze dokręcałam :p
Na innym zjeździe trudnością było jego nachylenie, bo podłoże piaszczyste było raczej bez niespodzianek. Pierwszy raz miałam tak daleko tyłek za siodełkiem. Niestety przede mną ktoś jechał i się zatrzymał, wiec i ja też już nie miałam odwagi zjeżdżać i swoim sposobem zsuwałam się po zboczu podpierając się rowerem. Raz się jakoś źle odkręciłam i przechyliłam się do przodu, uderzając się między nogami o ramę. AŁAAA. Ale sadzam tyłek na siodełku i jadę. Jadąc na wprost od górki mało co nie zbaczam z trasy, ale ktoś już tam się pomylił i pokazuje, że trzeba skręcać. Dzięki!
Nie patrzę na licznik, ale chyba powoli zbliżamy się do końca. Jadę z kilkoma osobami przed sobą, za mną na razie pusto. Kurczę, ciekawa która jestem. Żadna dziewczyna mnie nie wyprzedzała. Na początku widziałam jedną, dojeżdżała do mnie ze 2 razy, ale dawno jej nie było. Na szerszej drodze wyprzedza mnie zawodnik z czerwonym bukłakiem na plecach. Kurczę, kojarzę go. Zawsze jak dojeżdżałam do górki to widziałam jak prowadzi rower, ale z kolei nie widziałam jak mnie wyprzedza na prostych. Wygląda na to, że już się wypłaszcza dlatego staram się go trzymać. Tak, został tylko dojazd asfaltowy do mety, ale dość długi. Trzymam się na kole. Z naprzeciwka spacerowym tempem nadjeżdża Ania Szafraniec i się do nas uśmiecha :) Uśmiech odwzajemniony :) Nagle mój koń pociągowy prosi o zmianę, więc tak robię. Nie spodziewam się, że mogę jechać z taką prędkością jak na kole (ok. 30km/h), ale w sumie nawet dobrze mi to idzie i prowadzę nas już do samego końca. Mijam metę, ale nie ma żadnego pikania, więc wracam i pytam czy mnie złapali. Tak, złapali, a z czipami mają problem prawie wszyscy. Dziękuję zawodnikowi, z którym przyjechałam i chwilę rozmawiamy.
Teraz zaczął się dla mnie czas oczekiwania na resztę ekipy welodromu. Długo nie przyjeżdża nikt z dystansu master. Wyjeżdżam pod prąd na trasę, żeby się rozgrzać i skrócić czekanie. Kręcę się. Wyników nie ma i chyba długo nie będzie bo na kartce zapisywane są tylko numery w kolejności a osiągniętego czasu brak. Wreszcie wjeżdża Tomek i ściga się z chłopakiem. Głośno krzyczę, ale już nie daje rady wyprzedzić. Zmęczony, połowicznie zadowolony ale i tak przyjechał najszybciej, więc się cieczy a ja razem z nim.

W Daleszycach zostajemy do zmroku. Po ogarnięciu rowerów, zjedzeniu, umyciu, przebraniu czekamy na dekoracje. Ja ląduję za Anią Szafraniec i Aleksandrą Wnuczek na 3 miejscu w K2(elita), a Tomek na 3 miejscu w kategorii Orlik :D

Wszystkie opóźnienia były męczące, ale Organizatorzy wprowadzając elektroniczny pomiar czasu na pewno nie mieli złych intencji i sami czuli się zawiedzeni tą techniką. Trzeba być wyrozumiałym i mieć nadzieję, że już następne edycje będą przebiegały zgodnie z planem, bo generalnie była to udana impreza :)


Kategoria Las, W Towarzystwie, Welodrom, zawody

Słodkości to dobra motywacja :)

Piątek, 15 kwietnia 2011 | Rower:Kelly's Magic | temp 10.0˚ dst52.42/0.00km w02:11h avg24.01kmh vmax52.00kmh

Wbrew temu, co pisze Tomek to był mój pomysł, żeby odwiedzić Karpatkę. Już w środę mu to zaproponowałam. Cały tydzień pogoda była nieciekawa i sama nie miałam motywacji, żeby pojeździć, dlatego stwierdziłam, że jak się umówimy to pojedziemy. Całe szczęście niebo nie straszyło deszczem, a nawet wyszło słońce i dogrzewało te 10 stopni. Ja jednak trochę za bardzo się wyletniłam, bo było mi momentami chłodno. To też dlatego, że w drodze powrotnej słońce się schowało i zaczęło wiać mocniejszy wiatr. Efektem tego jest lekki ból gardła i 'awaria' jednej dziurki w nosie :p

Największy łasuch w Welodromie;) © ktone


Kategoria W Towarzystwie, Welodrom

Legia maraton w Wesołej.

Niedziela, 10 kwietnia 2011 | Rower:Kelly's Magic | temp 8.0˚ dst37.71/37.71km w02:14h avg16.89kmh vmax35.90kmh

Znowu wyszło, że jestem panikarą :p
Czytałam opis trasy, ale nie brałam go zbytnio na serio. Nie raz czytałam opis trasy mazovii i wiedziałam, że zwykle słowa nie oddają tego co jest faktycznie na trasie. Moją decyzję co do wyboru dystansu podjęłam na zasadzie - chcesz jeździć lepiej, więc musisz jeździć więcej. 48 km mnie nie przerażało, więc wybrałam ten, okazało się, że najdłuższy, nazwany giga.
Po rejestracji, przygotowaniach i dylematach jak się ubrać do takiej pogody, postanawiam się przejechać. Zaraz po starcie skręt w piaskownicę. Cholera, już teraz ciężko mi się jedzie. Ale to nic, później są ubite ścieżki. Jadę zgodnie ze strzałkami. Pierwszy zjazd. Trochę stromy, uskoki z korzeni, ale zjeżdżam bokiem po czym na dole widzę drogę zagrodzoną taśmą. Rozglądam się zdezorientowana, gdzie dalej jechać. Odwracam się i dostrzegam na górze wydmy strzałkę. Cholera, ręce mi opadają. Nie ma jak podjechać, więc pierwszy spacer pod górę. Jadę dalej. Z naprzeciwka nadjeżdżają Renata i Bartek, którzy mówią, że dalej jest tak samo, górka, dół, górka, dół. Jadę sprawdzić i faktycznie tak jest. No ładnie. Jak tak dalej będzie to już na pierwszym kółku padnę i nie przejadę następnych 3 ;/ Tomek uspakaja mnie, że dalej jest już łatwiej, trasa się wypłaszcza, ale techniczna, z dużą ilością korzeni. W głowie chodzi mi zmiana dystansu (bo przecież nazwali to giga, więc może to jest jak w xc, krótko ale treściwie?), ale podobno nie można już zmienić. Przed linią startu najpierw ustawiają się gigowcy, później mega i liga szkolna. Cholera, faktycznie nie ma już odwrotu. Trudno, najwyżej będę jechała całe wieki :p
Po starcie jadę z tyłu za Przemkiem i tak mniej więcej przez połowę okrążenia. Nie widzę jednak drogi, dlatego wolę wyprzedzić by móc jechać bardziej swobodnie. Trasa na razie nie taka zła. . Jadąc jeszcze za Przemkiem wjeżdżam w ogromną dziuro-rampę, a dopiero na kolejnych okrążeniach widzę, że da się ją ominąć. Faktycznie jest odcinek downhillowy, ale z moim poziomem umiejętności też da się go przejechać. Jak kończymy zjeżdżać tą trasą, to słyszymy krzyk jakiejś dziewczyny - pewnie właśnie wjechała w tą dziuro-rampę. Ale jak krzyczy to żyje :p Druga część okrążenia faktycznie już bez niespodzianek i wtedy odzyskuję spokój ducha o te kolejne okrążenia, dam radę! Za bufetem wjazd na kolejne okrążenie, ale tam trochę się pogubiłam na podjeździe, bo nie wiedziałam którędy trzeba jechać.

Łykam górki © magdafisz

Jadę sama, przede mną nikogo. Po zjeździe z piaszczystej górki w miejscu nawrotu ląduję w piachu. Zbyt ostro chciałam skręcić, ale szybko się zbieram i lecę pod górę. Jak jestem na górze, to widzę przed zjazdem Przemka i jeszcze ze 2 osoby, czyli na razie nie jestem ostatnia. Na trzecie kółko zabieram banana z bufetu do kieszonki, bo za bufetem podjazd. Przy redukcji biegu klinuje mi się łańcuch i muszę się podeprzeć. Z powrotem wsiadam na rower, ale z miejsca ciężko ruszyć. Ludzie krzyczą 'dawaj z buta dalej', ale nie, ja muszę podjeżdżać takie górki :p Podjeżdżając po zboczu downhllowców słyszę, że ktoś się zbliża z tyłu. Wyprzedzają mnie 2 osoby z czołówki. Kurczę, jest dubel. Ciekawe kiedy dogoni mnie reszta. Całe szczęście wyjeżdżam na w miarę szerokie ścieżki, więc nie będzie stresów, że kogoś blokuję. Przede mną widzę kogoś z welodromu. To Paweł Mikusek. Do końca trasy jedziemy już razem. Zaczynamy ostatnie okrążenie, ale nie ma już nic dla nas do jedzenia na bufecie, tylko woda. O dziwo nikt nas więcej nie wyprzedził i już nie wyprzedzi. Nieźle :) Po drodze aura się psuje, zaczyna padać deszcz, a może nawet grad. Robi się chłodno. Ale to już ostatnie okrążenie, więc trzeba jak najszybciej dotrzeć na metę. Jadę tym razem bez przygód i dzięki poprzednim okrążeniom, wiem którędy najlepiej jechać. Na ostatniej prostej, szutrowej drodze gaz i do mety. Widzę Tomka i jeszcze odrobinę przyspieszam. Patrzę na licznik 27. Cholera, skąd tyle sił? Wjeżdżam zadowolona, że jeszcze mam siłę żyć, że Tomek mnie nie zdublował, że dałam radę i się nie bałam! Jeszcze fotograf na mecie powiedział mi, że byłam druga. Nie wiem co o tym myśleć, bo na giga w sektorze poza mną widziałam 3 dziewczyny, a żadnej nie wyprzedzałam. Okaże się później.
Po przebraniu się dostałam ogromny talerz ze spaghetti. Makaron trochę zesztywniał od zimna i dość ciężko się go jadło, ale sos pomidorowo-mięsny pycha. Niestety końcówka makaronu wylądowała mi na ręce po tym jak podmuch wiatru poderwał mój talerzyk i przewrócił do góry nogami :p Czekanie na dekoracje, a było ich trochę w naszej drużynie, przebiegło na przeskakiwaniu z nogi na nogę. Próbowaliśmy się ogrzać, bo wiatr szybko chłodził. Renata i Andzia pierwsze w kategorii na mega, Renata pierwsza w open, Andzia 3. Tomek pierwszy raz na pudle, 2 na giga w kategorii!! :D A Ja 3 w kat i 3 w open.
Super maraton: trasa, organizacja i atmosfera absolutnie bez zarzutów! Nie było tłumów, a my jako drużyna zdecydowanie zdominowaliśmy ten maraton :D
Wszyscy z jednego samochodu. © magdafisz

Szczególne zagrożenia oznaczone !!! © magdafisz


Kategoria Las, Welodrom, zawody