Do pracy.

Piątek, 8 lipca 2011 | Rower:Kelly's Magic | temp 26.0˚ dst16.40/0.00km w00:43h avg22.88kmh vmax36.50kmh

Dzisiaj wiatr wiał sprawiedliwie - pół drogi, po kenie było z wiatrem, a drugie pół, do Pola Mok. było już pod. Będąc w pracy zaczęło padać. Zlało porządnie i zrobiło się strasznie parno. Na Polach Mok. utworzyła się nawet mgła. Po wyjściu z pracy spotykam się z Tomkiem przy sadzawce. Krótka weryfikacja planów, bo po deszczu zrobiły się ogromne kałuże na drogach, a mieliśmy jechać do Tomka rowerami. Przy zachodnim jednak decydujemy się wsiąść w pociąg, bo szły ciemne chmury, z których niewiele później lało. Szkoda, bo wyszło mało jeżdżenia o własnych siłach :p Niech już przestanie padać dzień w dzień!! :(


Kategoria Samotnie

Pierwsze kilometry w Istebnej.

Piątek, 24 czerwca 2011 | Rower:Kelly's Magic | temp ˚ dst46.91/0.00km w02:32h avg18.52kmh vmax60.20kmh

Dzisiaj rano też pogoda trochę niezdecydowana, ale ja już tak. Muszę trochę pojeździć po tych górkach :)
Dzisiaj start jest z Bukovca. Dla zawodników jest wspólny przejazd ze stadionu z Istebnej na start po stronie Czeskiej. Postanawiam odprowadzić naszych startujących i razem wyjeżdżamy z kwatery. Droga do Istebnej jest prosta, cały czas w dół :) Jedzie się fajnie, szybko, ale na początku trochę za mało hamuję i wynosi mnie na zewnętrzną zakrętu dlatego dalej jadę ostrożnie. Ale to i tak nie znaczy wolno, bo nie trzeba się wysilać, żeby osiągnąć max speed dnia 60 km/h :D Dziwna rzecz też spotkała mnie w lesie, gdzie asfalt był lekko wilgotny. Widać wilgoć z drogi przy dużych prędkościach nawet przy bieżniku rowerowym leci na twarz :p

Przejazd do Bukovca nie jest trudny.

Na starcie drugiego dnia. © magdafisz

Po starcie wracam do Istebnej gdzie spotykam się z Asią i jedziemy na podbój miasteczka. Najpierw odwiedzamy izbę pamięci Jerzego Kukuczki. Cholera, strasznie stromo było do tej izby :p Po wysłuchaniu niesamowitej historii himalaisty jedziemy do centrum. Tam zatrzymujemy się na 'lunch' i przy okazji przeczekujemy kropiący deszczyk. Po odpoczynku ruszamy zielonym szlakiem, którym chcemy dojechać na Czeską stronę. Pokonujemy go z przyjemnością, ale i trudem. Bardzo ciekawa to była trasa, mocno urozmaicona. Za starą granicą podjazd 12%. Mijamy start/metę i jedziemy dalej do Czech, do miejscowości Pisek. Po zaopatrzeniu w sklepie jedziemy na trawkę przy boisku piłkarskim. Tam wylegujemy się i popijamy 'oranżadkę' :) Gdy nastaje wreszcie czas jedziemy w poszukiwaniu trasy, którą będą jechać zawodnicy. Niestety niezbyt dobre oznaczenie szlaków powoduje, że trochę szukamy właściwego miejsca. Nie możemy zlokalizować się na mapie i gdyby nie fart i pomoc miłego Czecha nie dojechałybyśmy w nasz cel. Dzwonimy do Doroty, która miała stać na ostatnim bufecie i pytamy, czy jechał ktoś z naszych. Paweł, 12 min temu. Myślałyśmy, że jesteśmy więcej niż 12 min drogi od Doroty, ale po jakimś czasie zauważamy przejeżdżającego Pawła. Zaskoczone tak samo jak on nawet nie zdążyłyśmy wyciągnąć aparatu :p Ale już wiemy, że jest między nami 20 min różnicy i dzięki temu sprawnie dopingujemy naszych :)
Za którymś razem na trasę wyskakuje zając, ale szybko się chowa widząc nas i słysząc zbliżających się rowerzystów.
Jedzie i Tomek.

Asia zostaje jeszcze na posterunku i czeka na Alberta, a ja zjeżdżam do mety. Po krótkim pobycie na mecie na stadionie w Istebnej zabieramy się na obiad.


Kategoria W Towarzystwie, Beskidy

Nierowerowy pierwszy dzień wyjazdu.

Czwartek, 23 czerwca 2011 | Rower: | temp ˚ dst0.00/0.00km wh avgkmh vmax0.00kmh

Główny cel wyjazdu to kibicowanie i towarzyszenie Tomkowi w zawodach MTB Trophy. Pierwszy dzień w Pietraszonce zaczęty od deszczu, ale później się rozpogodziło i wymyśliłyśmy sobie z Asią wycieczkę krajoznawczą. Plan to zdobycie Baraniej Góry i powrót na godz. 18 na kwaterę, żeby być przed ścigantami.

Widok sprzed domu w kierunku Istebnej. © magdafisz

Po długich przygotowaniach wreszcie byli gotowi.
Cała ekipa z kwatery w Piertaszonce gotowa do ścigania. © magdafisz

Po kopniaku na powodzenie zaczęłyśmy się zbierać do drogi i my, i gdzieś przed 12 ruszyłyśmy. Początek szlaku bardzo malowniczy.
Czarna Wisełka przy czerwonym szlaku na Baranią Górę. © magdafisz

W schronisku postój na zakup wody i mapy oraz zwiedzanie muzeum turystyki.
Wąż w słoiku. © magdafisz

Widok z Baraniej na Milówkę. © magdafisz

Schodzimy z Baraniej niebieskim szlakiem w kierunku Jeziora Czermiańskiego.
Ściana paproci na niebieskim szkalu. © magdafisz

Wodospad na Białej Wisełce. © magdafisz

Robimy sobie mały postój na niezbyt smaczny barszcz czerwony i idziemy dalej. Dochodzimy do czarnego szlaku, którym prawie bezpośrednio dochodzimy do kwatery i mniej więcej w takim czasie jak planowałyśmy. Bardzo udana wycieczka. Z Asią miałyśmy równe tempo i szłyśmy pod górę jak burza. Nie było nikogo szybszego niż my :p Ale znowu potwierdza się, że szacowanego czasu schodzenia nie da się skrócić, a nawet czasem ciężko jest się w nim wyrobić, nie to co pod górę :p


Kategoria Beskidy, W Towarzystwie, Bez roweru

Dziwny dzień..

Środa, 8 czerwca 2011 | Rower:Kelly's Magic | temp 28.0˚ dst38.53/0.00km w01:42h avg22.66kmh vmax37.70kmh

Zaczęło się od tego, że przypaliłam garnek. Mama rano gotowała zieleninę na pomidorową i prosiła, żebym wyłączyła gaz jak będę wychodzić. No i wyszłam o 7.20, ale przypomniałam sobie, że nie wyłączyłam gazu dopiero dwie godziny później :/ Dobrze, że siostra była w domu, ale i tak już nie było czego ratować :p Miała być zupa, a wyszły brykiety z marchewek :p
Po południu umówiłam się z Tomkiem. Pojechaliśmy razem odebrać koszulki do Włodka i ruszyliśmy na Pragę, żeby podrzucić koszulki Pawłowi. Praktycznie już na samym miejscu zafundowałam sobie obcierkę z samochodem dostawczym. Mieliśmy się minąć, ale niestety zahaczyłam kierownicą o lusterko stojącego samochodu i poleciałam na ziemię. Na szczęście między samochody, ale barkiem obtarłam o oponę jadącego samochodu. Trochę się przestraszyłam, bo widziałam jak to koło na mnie jedzie i nie wiedziałam czy mnie rozjedzie czy nie :/
Posiedzieliśmy trochę u Pawła, zjedliśmy pączka do kawy i pogadaliśmy. Wracając na lewą stronę Wisły widzieliśmy zbliżające się chmury, ale zahaczyliśmy jeszcze o kopiec powstańców. Tomek się wyrwał do przodu i wjeżdżał po schodach, a szkoda, bo chciałam mu pokazać alternatywną drogę. Z kopca zganiały nas coraz częstsze grzmoty. Ja decyduję się na powrót do domu, bo czeka na mnie robota, a Tomek jedzie w swoją stronę. Po drodze chłodzą mnie pojedyncze kropelki, ale dałam się mocno zmoczyć. W ramach treningu przyspieszam do 32 i w takim tempie przejeżdżam dolinkę. Na Rosoła już trochę wolniej, wiatr centralnie w twarz. Dodatkowo trafiam na każde światła i muszę się zatrzymywać. Ale nie oszczędzam się, bo nie wiem kiedy znowu wsiądę na rower (zaczynają mi się zaliczenia :/).
A w domu kot pokazuje pazurki i drapie mnie po twarzy. Widocznie za mało się jeszcze dzisiaj poobijałam. Kochana kicia..


Kategoria W Towarzystwie

Jechać czy nie?

Wtorek, 31 maja 2011 | Rower:Kelly's Magic | temp 26.0˚ dst23.29/18.00km w01:32h avg15.19kmh vmax33.80kmh

Tomek miał do mnie przyjechać rowerem, więc przy okazji chciałam mu pokazać zjazd w Kabackim. Jak można się było spodziewać, gdybym nie powiedziała, że to "ten", to pewnie by na niego nie zwrócił uwagi :p Tomek namawia mnie, żebym też spróbowała. Niechętnie, ale podchodzę 2 razy i nic. Jadę prosto bo nie potrafię skręcić. Jest strasznie ciepło, mam przytkany nos, komary się rzucają na ofiary momentalnie i jeszcze kilka innych rzeczy sprawia, że mam kiepski humor i zero chęci do jazdy. Kręcę nogami, ale tak 16-18 i jest mi ciężko i źle i..dużo marudzę. Pierwotnie plan był taki, żeby sobie pojeździć przed wtorkowym spotkaniem rowerowym, ale po 5 km wracam do domu, gdzie leżę przez godzinę i myślę "Jechać czy nie?". W końcu na ostatnią chwilę się decyduję i wychodzę z domu. Jedziemy do lasu narobić hałasu na górkach do zjeżdżania i skakania. Po pseudo parku z hopkami jedziemy na zjazd bardziej hardcorowy. Niejedna osoba stoi i się zastanawia jak tu jechać i czy w ogóle próbować zjeżdżać. Błażej stoi i zachęca do zjeżdżania, aż w końcu sam postanawia pokazać jak to się robi. Jedzie pewnie i szybko, a kiedy znika mi z oczu słychać, że kończy w krzakach :) Czyli banalny nie jest i można sobie z niego zjechać, ale na tyłku. No dobra, jadę i ja, ale niedługo. Za mocno przyhamowałam na uskoku i musiałam się zatrzymać. Nie wchodzę na górę próbować od nowa, przy następnej pętelce spróbuję już nie popełnić tego samego błędu. W parku hopkowym niespodzianka, bo jadę przez chwilę na wstecznym. Przy podjeżdżaniu tylne koło zrobiło 1/2 obrotu na korzeniu i niestety nie udało mi się przepchnąć roweru na górę i staczam się w dół, dobrze że nie wjeżdżam w chłopaka z tyłu :P Teraz się zastanawiam, dlaczego ja nie zacisnęłam hamulca? W sumie się nie spodziewałam takiej sytuacji, bo wcześniej normalnie tam podjeżdżałam i nie trzymałam palców na klamkach. Ściskać to ściskałam, ale widocznie same gripy. Mimo wszystko chwila strachu była :p Zjazd podejście drugie- znowu nie udane, znowu zakończone w tym samym miejscu. Trzecia próba. Analizując poprzednie sytuacje, chyba za bardzo zwalniam za tym uskokiem a bez prędkości nie ma jazdy, no i może trochę bardziej tyłek można by było wystawić za siodełko. No to próbujemy. Początek szybciej i z większą pewnością siebie. Niestety tym razem trochę przesadziłam z manewrowaniem zadkiem i wystawiłam go za daleko, po czym rower pojechał do przodu a ja zostałam z zadkiem za siodełkiem. W takiej pozycji nie da się dobrze kierować i żeby nie zjechać w takiej pozycji za daleko przewracam się na bok. AAAŁŁŁ! Tym razem sobie zbiłam bioderko i boli, dlatego już nie będę próbować dzisiaj tego zjeżdżać. Dobrze, że dziury w gatkach nie zrobiłam :) Ale siniak urośnie jak malowany. I tak uważam, że jak na mój stan fizyczny i psychiczny było rewelacyjnie :p
Podczas rozjazdu spotykam Włodka, który namawia mnie na piwo na mecie. Niestety muszę odmówić i wracać do domu kończyć robić projekty :( A sesja dopiero przede mną :(


Kategoria Las, W Towarzystwie

Kampinos.

Niedziela, 29 maja 2011 | Rower:Kelly's Magic | temp 20.0˚ dst59.60/46.00km w02:55h avg20.43kmh vmax42.60kmh

Rano chciałam się wycofać, bo mnie głowa bolała od czającej się na mnie choroby, a poza tym chodniki były zmoczone. Dzwonię do Tomka, ale ten stanowczo mówi nie. No dobra, pojedziemy :) Jak dojechałam metrem na Młociny niebo już było rozchmurzone, wyszło słoneczko i był fajny ciepły dzień. Pod białym domkiem czekał na nas Michał i szybko ruszyliśmy, bo nawet na krótkich postojach mogą zjeść komary. Ruszyliśmy w kierunku Roztoki. Szybko dość. Na singlu na zielonym szlaku (który tak poza tym mi się bardzo spodobał w zeszłym roku na mazovii) prędkość 30 km/h, a i tak chłopaki mi stopniowo odjeżdżają :p Później zaczęły się górki i tam trochę ponarzekałam, bo przerzutka znowu działa po swojemu i nie mogłam szybko zrzucać biegów i musiałam albo przepychać, albo schodzić. W Roztoce przerwa na popas. Lody i kanapki idą w ruch. Siedzimy jeszcze chwilę i gadamy, a także obserwujemy grupkę harcerzy, która gotuje makaron na ognisku. Co chwila podjeżdżają kolejne osoby na rowerach. Spotykamy też niebieskie koszulki w składzie Leszek, Grzesiek i Robert. Po pogawędkach ruszamy wszyscy razem w drogę powrotną, też po górkach ale innych. Za nami rusza też ekipa Legionu. Tempo póki co wolne, aż można by rzec, powolne. Tomek puszcza mnie przodem i każe prowadzić. Zestresowana, żeby nie spowalniać całej grupy za sobą cisnę ile wlezie, żeby nie było, że baba na przedzie blokuje. Dojeżdżam do końca ścieżki, odwracam się bo nie wiem gdzie dalej jechać i widzę tylko Tomka. Reszta dojeżdża chwilę później. To ja flaki wypruwam, a oni sobie swoim tempem jadą. No, ładny trening sobie zafundowałam :) Przy okazji dostaję pochwałę od Tomka, że szybko jechałam :) W Laskach rozjeżdżamy się każdy w swoją stronę. Ja do metra, bo trochę mi się spieszy do domu.
Wyjazd bardzo fajny. Nie wytelepało mnie tak jak zawsze i jestem zadowolona, bo czuję że forma rośnie :)


Kategoria Welodrom, W Towarzystwie, Las

Szybko i fajnie

Piątek, 27 maja 2011 | Rower:Kelly's Magic | temp 23.0˚ dst43.64/6.50km w01:41h avg25.92kmh vmax35.90kmh

Zrobiłam rozgrzewkę po lesie i pojechałam pod kodaka. Był już Włodek, zaraz dojechał też Harry na szosówce i Michał. Ja dzisiaj przygotowana jestem raczej nie szosowo, nie zmieniłam rocketa z przodu, więc nie wiem czy mi szybko nie odskoczą na asfaltach. Ale przynajmniej po dziurach i krawężnikach łatwo się przejeżdża z takim kapciem :) Niestety nie mam czasu do 13, a do 11.30 (przez Baraka), więc wycieczka niezbyt długa. Jednak znowu uświadomiła mnie, że rower może dawać dużo radochy :) Dzisiaj naprawdę jechało mi się bardzo fajnie. Tempo odpowiednie, nie zgubili mnie, a nawet przez spory kawałek jechałam na czele :)
Rozochocona dzisiejszą jazdą myślę już o wycieczce do Kampinosu :)


Kategoria W Towarzystwie, Welodrom

ŚLR Nowiny - piekielny raj!

Poniedziałek, 23 maja 2011 | Rower:Kelly's Magic | temp 28.0˚ dst41.03/35.00km w03:19h avg12.37kmh vmax41.10kmh

Pobudka wcześnie rano. Najpierw podjeżdżam na Służew i stamtąd jedziemy razem z Pawłem do Zalesia, do Agnieszki i Kazika. Pakujemy rowery i wyruszamy w drogę. Jedziemy jakieś 2 godziny, więc mamy jeszcze dużo czasu na przygotowania. Niedaleko przed Nowinami jadąc trasą zauważamy niebieskie strzałki. Będziemy jechali kawałek wzdłuż trasy. Nie bardzo nam się to podoba dlatego już więcej się nie rozglądamy. Co będzie do przejechania to będzie :p
W biurze zawodów tym razem stoimy krótko i szybko załatwiamy co trzeba. Jest też zapewnienie, że czipy będą działać :) Kręcimy się przy samochodzie szykując rowery. Po 10 ruszamy wszyscy na rozgrzewkę. Jedziemy asfaltem i zastanawiamy się czy będzie jakaś górka, bo wcale się na to nie zapowiada. Ale po przejechaniu pod torami niespodzianka, są góreczki. Jedziemy zadowoleni, ale trzeba już zawracać bo Paweł i Kazik muszą zdążyć na start. Po drodze zaczynamy spotykać znajomych: przyjechał Arek, są też Albert i Asia, Bogna. Coś start się jednak opóźnia, mówią że pilot wraca z trasy i musi zatankować motor. My w tym czasie z Agnieszką zostajemy zaczepione przez panią i pana z gazety miejscowej i po naprawdę krótkim wywiadzie pozujemy do zdjęć :D Śmiejemy się, że już nie musimy jechać bo i tak będziemy w gazecie :) Wreszcie startują. Chwilę czekamy i też idziemy na linię startu. Chwila oczekiwania w pełnym słońcu robi swoje. Grzeje dziś naprawdę mocno i po chwili jesteśmy całe mokre. Ja w ogóle nie mam ochoty na jazdę, jak na razie. Start to wyjazd ze stadionu i przejazd przez wąską bramkę z nawrotką o 180. Dużo tu się traci ale nie martwię się bo to dopiero początek. Jednak jadąc po asfalcie tam gdzie jest miejsce podjeżdżam do przodu. Błędem jest to, że startujemy razem z dystansem famili. Dużo 'młodzieży' i całkowicie turystycznie nastawionych do jazdy osób sprawia, że pierwszy podjazd się korkuje i to bardzoooo. Pierwszy zjazd odpowiednio długi do podjazdu. Widać, że jest trochę wilgotno i ślisko, ale staram się zjeżdżać. Nagle robi się trochę luźniej. Myślę, że wszyscy już odjechali, ale niektórzy się zatrzymują i rozglądają zdezorientowani. Padają pytania
- dobrze jedziesz?
- nie wiem, póki co jechałam za wami, a wy dobrze jedziecie?
Kurczę, ja też zaczynam się rozglądać, ale po śladach na górce wydaje mi się, że ktoś tędy zjeżdżał, ale strzałek faktycznie ni ma. Trudno, jadę dalej, żeby się upewnić. Górka się kończy, wyjazd na lokalną drogę. Obserwuję kałuże. 'Nietknięte', więc duża grupa nie mogła tędy jechać, mimo to dwie osoby przede mną kontynuują jazdę. Ja zawracam i informuję całą grupę, bo pewnie ze 30 osób jest w tej samej sytuacji, że jedziemy źle i trzeba wracać. Niedobrze, straty już na samym początku. A tak dobrze się zapowiadała moja jazda. Teraz kurczę ciężko jest wchodzić. Aż się dziwię, że przed chwilą jechałam tu w drugą stronę ;O Słyszymy motory i za chwilę widzimy dwóch ludzi dziwiących się, że tam pojechaliśmy. Jak dla mnie to była logiczna trasa. Była to szeroka droga prowadząca wciąż w dół i skupiając całą swą uwagę na przednim kole i manewrowaniu tyłkiem za siodełkiem nie było możliwości zobaczenia strzałek. A skręt był, w tak wąską ścieżynę, że ciężko by było tam skręcić. Teraz mam nauczkę - patrzeć na znaki! Przestraszyłam się tylko, że to już koniec maratonu. Jak ktoś za mną będzie to tylko pojedyncze osoby. Przede mną też luka. Już na właściwej trasie widzę pierwszego poszkodowanego eskortowanego przez ratowników medycznych. Obandażowany od pasa w górę, ręka unieruchomiona. Dociera do mnie, że chwila nieuwagi lub pomyłka czy przecenienie swoich możliwości może drogo kosztować. To trochę studzi moje ambicje do próbowania każdego zjazdu, szczególnie, że już zaraz pojawiają się błotne zjazdy. Dół, góra, dół. Widzę kogoś przed sobą. Często są to osoby prowadzące rower. To nie działa motywująco, ale kręcę sobie powoli. Jest zjazd w lesie, pięknym lesie, ale po liściach, więc jadę zachowawczo. Jest kałuża, właściwie bagienko małe. Trochę mnie zasysa ale przejeżdżam. Kręcę, ale jakoś ciężko się kręci. Patrzę na manetki. Jeden wskaźnik przy skraju, drugi też. Czyli co, najłatwiejsze przełożenie, a ja nie mam siły kręcić? Napęd chrzęści przy każdym obrocie. Może to błoto tak się przykleiło, że ciężko jest zrobić jakiś ruch. Patrzę w dół na korbę i ZONK. Owszem, wskaźnik przedniej przerzutki jest na skraju, ale nie na młynku, a na blacie. O LOL ;) Szybko zrzucam i od razu lepiej. Śmieję się ale też i zastanawiam, jak to jest możliwe, żeby tak skosić łańcuch i jeszcze żeby się kręcił, nie zeskakiwał ani nic. Normalnie numer dnia :D Po podjeździe znowu lekko w dół. Teraz jest ciężko. Na ścieżce leżą kamienie i za każdym razem jak koło się na nie wtoczy to od razu się ześlizguje. Cholernie śliskie, pochowane czasem pod liśćmi. Nie ma opcji jechać szybciej, bo i tak co chwilę zarzuca mi albo przód, albo tył.
Na bufecie łapię kubek wody i wypijam. Jest ciepło i staram się co chwila sięgać po bidon. Za bufetem fajny singielek między drzewami. Jest płasko, co korci, żeby się rozpędzić do maratonowych prędkości, ale co chwila a to górka, a to dołek, a to strumyk, więc cały czas jazda w skupieniu. Później "sekcja kałuż" jak nazwałby to Cezary Zamana, czyli błoto i kałuże na zmianę. Trzeba objeżdżać albo ryzykować i jechać przez środek. Albo miejscowi, albo organizatorzy chcieli chyba ratować sytuację, żeby dało się przejechać i wwalili do kałuż siano. Średni to był pomysł, chyba nie próbowali sami po tym jechać. Na takiej stercie się zatrzymałam i niestety musiałam umoczyć nogę :p W międzyczasie gdzieś na trasie jest kilka trudnych zjazdów. Całe szczęście jest tak, że akurat ktoś przede mną jedzie i krzyczy, żeby uważać bo jest ślisko. Takie uwagi są bardzo cenne, od razu znajduję się obok roweru i sprowadzam. Na jednym z takich zjazdów jest dodatkowa niespodzianka. Dziura prowadząca do jakiejś jaskini. Całe szczęście zabezpieczona przez taśmy i barierki, ale przechodziłam obok i stwierdzam, że jakbym tam wpadła to spokojnie bym się tam zmieściła, a i z rowerem nie byłoby problemu, też by znalazł miejsce dla siebie :) Na tym zjeździe znalazł się odważny, który mnie wyprzedził i zjechał całość. Zrobił na mnie duże wrażenie, ale pewnie tak jeżdżą najlepsi. Dobrze, że w takich miejscach na wszelki wypadek byli ratownicy. Całe szczęście też, że nie widziałam ich przy pracy. Skończyło się błotko, przejechaliśmy pod trasą w miejsce, które zauważyliśmy jadąc na zawody, i tam dopiero zaczęło się błotko. Ło ludzie, jakie tam było błotooo ;) Tylko chwilę było śmiesznie, bo to się ciągnęło i końca nie było widać. Nieciekawe było też to, że jechałam tam sama. Nikogo, żywego ducha dookoła. Jeszcze błoto przeżyję, ale wiem przecież, że zaraz będzie pod górę..Koła jadą jak chcą. Czasem wciąga mi zadek do kałuży, ale przejeżdżam bez kąpania się w nich. Teraz widzę i czuję różnicę w bieżniku opon. Z przodu pożyczony od Tomka Rocket Ron, a z tyłu mój Ralph. Dzięki Ronowi potrafię co nieco kontrolować kierunek jazdy. Gdyby nie to, pewnie musiałabym iść z buta. Zasługuje na ogromnego buziaka, Tomek, nie opona :) No dobra mam racket oponę, to jeszcze tylko racket fjuel i do przodu bez opierdzielania się :) Dojeżdżam do rozjazdu na master. Pan krzyczy "w prawo, jak czerwona strzałka". Za zakrętem widzę rozjazd, jest skręt w prawo i w lewo, tyle że czerwona strzałka skręca w lewo. Yyy ? To jak to miało być? Jest też napisany dystans, ale chwilę się zastanawiam co ja jadę, tzn. jak się nazywa mój dystans. FAN, ok, to w prawo. Zaraz bufet, a przed nim pomiar czasu. Bramka, fotograf, dziewczyna z kajecikiem i stoperem. Tym razem przygotowani na każdą ewentualność. Tylko prośba, żeby przejeżdżać pojedynczo, tak na wszelki wypadek. To wyprzedziłam jeszcze jednego pana i zaparkowałam przy wodopoju. W bidonie ok 1/3 powerade, ale dolewam sobie izotonik. Chwilę myślę, że chyba źle zrobiła, bo pomieszałam smaki itp, ale trudno. Tankuję jeszcze 2 kubki, bananka w rękę i jazda. Przy okazji dopytuję się jak to jest z tym błotem, bo na forum organizator napisał :O błocie nie wspominam, bo go raczej nie powinno być. Czyżby taktyka Zamany ze słynną sekcją kałuż? Jednak nie, podobno poprzedniego dnia porządnie lunęło, zaczęło o 19 a skończyło się nie wiadomo kiedy. To by się nawet zgadzało, bo mieszanka błota nie śmierdziała. W takim razie nie możemy mieć pretensji i dzielnie znosić trudy trasy. Za bufetem łykam jeszcze żela, żeby nie opaść z sił bo w sumie dobrze mi się jedzie, ale już całkiem długo, koło 2 godzin. Patrzę na licznik, ale jak zwykle waham się czy patrzeć na kilometry czy nie. W sumie czas mówi, że powinnam przejechać dużo, ale momentami nie było łatwo. Przełączam, 26 z hakiem. Ho, ho. Połowa ledwo co. A myślałam, że już blisko. No cóż, jadę dalej :p Jeden podjazd podjeżdżam od początku do końca, sukces i radocha ogromna szczególnie, że mijałam wchodzących. Z tego co patrzę na mapkę to chyba Belnia. Później zjazd i odcinek wzdłuż trasy. Ktoś przede mną cofa rower, więc pytam czy stromo. Mówi,że tak, to i jak pokornie schodzę. Niby trudny nie jest, raczej bez przeszkadzajek, może tylko momentami faktycznie stromy. W połowie decyduję, że dalej będę jechać. Mijam fotografa, nie licząc tych na starcie to chyba pierwszego. Szkoda, jest tyle miejsc na ładne fotki. Pod przejazdem pod trasą pytam ile jeszcze zostało. 8 km, niewiele, ale pewnie się zaraz zacznie coś trudnego :p Trasa skręca i trzeba przejechać przez rów wypełniony trochę wodą. Yy..próbować przejeżdżać czy przeskakiwać? Myślę, że to miejsce wróży trochę OTB, ale jednak decyduję się próbować. Tyłek w tył, ale koło stanęło i lecę do przodu. Łapy w błoto, twarz w błoto. Choroba. Nic się nie stało, ale obciach jest :p Akurat za mną zjawia się kartofelek (nick z forum welodromu), więc szybko się otrzepuję i dosiadam moją wywrotkę :p Puszczam go przodem, a ten mówi, że szkoda, bo dobre tempo nadawałam. Ja? Fajnie słyszeć, szczególnie, że nie pierwszy raz się mijamy na trasie :) Znowu podjazdy, trochę upierdliwe, bo nachylenie nie jest jednorodne tylko jest porobione coś na wzór tarasów. Płasko i stromo, płasko i stromo. Pierwszą sekcję takiego podjazdu daję radę przepchnąć, zachęcana dodatkowo przez kartofelka, ale za zakrętem jest już stromiej i kapituluję. Taka nierówna jazda strasznie męczy. Ostatnie kilometry są zabójcze. Najpierw ładny zjazd. Tak fajnie się jedzie i cieszymy się razem z dwójką zawodników. Marzymy, żeby tak wyglądał już odcinek do mety, ale zaraz na ziemie sprowadza nas nawrotka i stromizna w górę. Trasa strasznie często tu zakręca. Niby już się połączyliśmy z trasą famili, ale zaraz znowu z niej zjeżdżamy. Na jednym ze zjazdów wywrotkę zalicza zawodnik w koszulce mtbcross i mimo, że wygląda to dość groźnie to wstaje i jedzie z nami. To jednak znowu przypomina mi, żebym się nie zapominała za bardzo na zjazdach. Drepcze się ciężko pod górę, rower nie chce współpracować i się stacza. Jakoś docieram do wyjazdu z lasu. Cieszę się, bo już za chwilkę meta! Na tej prostej stoi ktoś na końcu w niebieskiej koszulce z wycelowanym telefonem we mnie. Kurczę, to ktoś od nas. Widzę Kazika. Miał dzisiaj dylemat czy jechać master, więc myślałam, że się wycofał. Później okazało się, że nie zdążył na rozjazd i już od dawna się nudzi. Ostatnie kilometry to lekka pogoń za zawodnikiem 555. Na jednym skrzyżowaniu dobrze, że nie jadę w ferworze walki, tylko obserwuję ruch na drodze. Pani policjantka chyba się zagadała i nie pokazała panu w samochodzie, że ma się zatrzymać, kierowca też nie pomyślał o tym sam, więc zatrzymać musiałam się ja :/ Na stadion wpadam prawie równo z zawodnikiem, którego goniłam. Nie jestem pewna, ale nawet trochę sprawiał wrażenie, jakby na mnie czekał. W sumie ostatnie 5 km jechaliśmy, szliśmy albo gadaliśmy razem :) Przeszczęśliwa, że dojechałam, dałam radę i nic sobie nie zrobiłam ucieszyłam się jeszcze bardziej, jak niedługo po mnie (dosłownie 1,2 min) wjechał zawodnik z mastera. HAhaha, nie było dubla :D Ale skubaniec dobry i mocny( 19-latek z WKK), 30 km więcej w tym czasie co ja 40. Szacun!
Od razu pojechałam do bufetu na jedzonko i widziałam, że niedługo po mnie dojechała Agnieszka z Kazikiem. Posiedzieliśmy razem, zjedliśmy, umyliśmy się i poszłam odstać swoje w kolejce do mycia roweru. Maska błotna może jest i dobra dla urody, ale ja swoją już zmyłam to i kellysowi już starczy :p
Jak wróciłam to był już i Paweł. Wyglądał na okropnie ujechanego i chyba tak się musiał czuć. Ale ogromne brawa, jako jedyny z Welodromu przejechał Mastera. Miał to szczęście i załapał się na limit wjazdu. Niestety Albert też nie zdążył, tak jak jakieś 60 jeszcze, w tym wszystkie dziewczyny, któe startowały. Szok :o Ogarniamy się i powoli zbieramy do wyjazdu. Przychodzą nieoficjalne wyniki smsem. Mój czas 3:26:08, 6 miejsce w kat, 110 open. Niedługo później korekta i już jestem 5. Jeśli tak już by zostało to będę dekorowana. No i udało się stanąć obok pudła z dyplomem w ręku. Zagadałam 4 dziewczynę, bo byłam ciekawa czy pomyłka na początku była znacząca i wpłynęła na mój wynik. Chyba nie bardzo, bo dziewczyna dojechała z czasem 3:09, czyli 17 wcześniej.
W drodze powrotnej zaczepiamy o maca w Radomiu. Dalej już prostą drogą do Zalesia, później Paweł odwiózł mnie pod dom i ok 9.30 zameldowałam się w domu. Szczęśliwa, ale zmęczona, dlatego nie opowiadałam za dużo i zaczęłam szykować wyrko.
Nie wiem czy podsumowanie jest konieczne. Sam tytuł wpisu i "podnazwa" Świętokrzyskiej Ligi Rowerowej wskazuje, że są to piękne trasy, które potrafią dać w kość. Z jazdy jestem zadowolona, chociaż chciałabym powoli móc wyeliminować wchodzenie. Na to jednak trzeba mieć parę w nogach :)

Przepraszam, że tyle tego wyszło, ale emocji było dużo :)


Kategoria zawody, Welodrom