Powerade Garmin MTB Marathon Wałbrzych.
Sobota, 19 maja 2012 | Rower:Kelly's Magic | temp 25.0˚
dst55.58/0.00km
w04:19h avg12.88kmh
vmax52.00kmh
Kolejny górski start, tym razem w Wałbrzychu. Wyruszamy w trasę w piątek i nocujemy w ośrodku w Głuszycy z Jarkiem, Grześkiem i Lucjanem. Na miejscu okazuje się, że zatrzymali się tam też Agnieszka, Grzesiek i Kazik.
W sobotę rano ośrodek opuszczamy jako pierwsi, Tomek chciał kupić szerszą kierownicę na stoisku dobrych sklepów rowerowych i przetestować ją od razu na wyścigu. Niestety, kierownicy nie mieli, więc mieliśmy duży zapas czasu do startu gigowców.
Powoli zaczynają się zjeżdżać znajomi i dużą grupą jedziemy się rozjechać. Większość teamu jest już po rozgrzewce, bo jechali z kwatery na start rowerami, dlatego tempo jest bardzo spokojne.
Dopiero jak kręcimy się w miasteczku przed startem dowiaduję się z wygłaszanych komunikatów, że dzisiejsza trasa ma 5 w 6 stopniowej skali trudności. Kurczę, Tomek nic mi nie mówił. Pewnie jak by powiedział, to bym się stresowała przez cały tydzień, albo jakoś bym się wykręcała od wyjazdu :p
Po starcie dystansu giga załatwiamy ostatnie sprawy i jedziemy z Anią na rozgrzewkę do parku, który jest obok stadionu. Obie jesteśmy w 3 sektorze. Fajnie, będzie z kim jechać, chociaż kawałek :)
Najpierw runda honorowa ulicami miasta. Wszyscy ruszają razem, w efekcie czego trzeba jechać bardzo ostrożnie, bo bywa ciasno. Ściganie zaczyna się na szutrowo-leśnej drodze. Po chwili cały pył z drogi unosi się w powietrze i momentami słabo widać, co i kogo ma się przed sobą :p
Ania z przodu, a ja z tyłu
Pierwsze zwężenia, pierwsze podjazdy tłoczne, ale jakoś udaje się jechać. Za chwilę mija mnie Grzesiek z Kazikiem.
Tak straszyli zjazdami na tej trasie, że jak pokazuje się pierwszy zjazd i wykrzyknik, to natychmiast schodzę z roweru. Schodzę jak pierdoła, bo przy okazji uderzam się rurą sterową w kość łonową :/ Dalej pojawia się trochę błota, które skutecznie zatyka mi spd-y, ale reszta trasy, szczęśliwie okazuje się być sucha, uf.
Dojeżdżamy do największej chyba w tym dniu atrakcji na maratonie - 1,6 km przejazdu przez nie do końca oświetlony tunel. Kiedyś jeździły tędy pociągi, więc podłoże jest wysypane tłuczniem. A wiadomo, jak na takim podłożu rower lubi jeździć, trochę po swojemu, dlatego trzeba trzymać mocno kierownicę. Stres podwójny, bo nie za wiele widać. Zawodników z przodu czasem zdradza jakiś pasek odblasku, albo cień na tle rozstawionych lamp. Przy przejeżdżaniu koło lamp na ścianie pokazywał się ogromny cień rowerzysty i nie wiedziałam, czy to mój, czy po prostu ktoś mnie goni i jest blisko. Miałam tylko nadzieję, że nikt nie będzie chciał wyprzedzać w takich warunkach :p Z przodu coś nagle słychać 'uwaga, uwaga'. Ktoś się sczepił kierownicami i trzeba chwilę poczekać, żeby mieć pewność, że w nich nie wjedziemy. A akurat trafiło na najdłuższy odcinek bez oświetlenia. Zwolnienie poskutkowało zaparowaniem okularów, bo w tunelu było dość chłodno (temperatura średnia to 8*). Chwilę odpycham się jak na hulajnodze, a jak widać trochę więcej to głośno uprzedzając mijam idące osoby. Okazuje się, że w tej grupie jest też i Ania. Spotykamy się w kolejce za tunelem. A kolejka ustawiła się, żeby wtaszczyć się z rowerem po skarpie. To teraz ten kto ma lekki rower to idzie, a ten kto go nie odchudza, to stęka i próbuje się wspinać. Na górze dostajemy brawa od panów. Szkoda, że żaden nie chciał pomóc :p
Pojawia się pierwszy bufet. Jedziemy razem z Anią, bardzo równo. Fajnie jedzie się w towarzystwie :)
Ania dalej prowadzi
Trochę rozciągamy się na zjeździe szerokim i szybkim, takim jak w Złotym Stoku. Pewnie dalej będą te trudniejsze. Zaczyna się z powrotem pod górę, ale jest też dużo odcinków praktycznie płaskich. Pocieszające jest to, że jedziemy szlakiem rowerowym i dalej też nie powinno być trudno. Ale dojeżdżamy do miejsca, w którym wszyscy prowadzą, a właściwie wnoszą rower (to chyba góra Jeleniec). Znowu jak pierdoła, przy schodzeniu z roweru nogi mi się plączą i ląduję na lewym kolanie, podpierając się łokciem i niemal czołem dotykając ziemi. O ludzie, ale wstyd :p Staję w kolejce do wnoszenia roweru. Wspinanie się idzie dość wolno, więc gadamy i rozglądamy się dookoła. Widoczki stąd są piękne. Ale przy okazji spostrzegam też, że przede mną jest starszy facet, na platformach i z jakimś mega dziwnym rowerem. Zaraz też ktoś to zauważa i pan zdradza, że to elektryczny, który waży 20 kg, dlatego ciężko mu się wchodzi. Ktoś z dołu woła, żeby mnie chłopacy nie zagadywali, a pomogli mi wnosić rower. No nie powiem, pomoc by się momentami przydała, bo miejscami jest stromo i nie ma jak nogi postawić. Sama jednak sobie jakoś daję radę. Zaczyna się zjazd. Jest bardzo wąsko, zaraz przy ścieżce rosną drzewka, które przy szerokiej kierownicy może być ciężko ominąć. Zjazd zaraz robi się szeroki i prujemy w dół. W miejscach gdzie się wypłaszcza, nawet dokręcam. Cały czas jednak jadę czujnie, bo czasem na kamyczkach nosi na boki.
Nagle na drodze leży zwalone w poprzek drzewo i obok stoi chłopak na motorze. Już myślałam, że kieruje tu ruchem i aż przerażona spojrzałam w lewo w dół, na prawie pionową skarpę i zapytałam się 'A teraz gdzie, w dół?'. Całe szczęście nie :p
Dosłownie przez chwilę jadę z otwartymi ustami, żeby złapać trochę tego pędu powietrza i łapię w paszczę robaka, fuj. Najpierw chciałam go wypluć, ale nie chciał wyjść. Chciałam popić, ale nie chciał popłynąć. Niedaleko był bufet, więc zagryzłam robala bananem :p
Kolejny podjazd robimy po brukowanej drodze. Staram się nie patrzeć jak daleko jeszcze, tylko cały czas kręcić. Jak bruk się kończy to wjeżdżamy na łąkę. Wjeżdża się trudno, ale widok z tego miejsca jest po prostu piękny! Przejeżdżamy koło Jeleńca i zaczynają się pierwsze trudniejsze zjazdy. Część schodzę, część jadę. Pojawia się bufet, jedziemy trochę asfaltem i wspinamy się zboczem Wawrzyniaka. Początek raczej wszyscy idą, ale w pewnym momencie jest szerzej, więc wsiadam i próbuję wyprzedzić 2 osoby. Jedną mijam a druga dość wolno robi mi miejsce i muszę zwolnić. Wtedy muszę manewrować kierownicą i trochę odbiłam na brzeg ścieżki. Niestety tylne koło ześlizguje się w sypkim podłożu i ląduję na lewym boku. Przy upadaniu uderzam kierownicą o kolano, czyli dokładnie tak samo jak ostatnio Tomek. Ale pewnie nic wielkiego by się nie stało, gdyby tego dnia grip mi się nie przesuną do środka kierownicy i nie odsłonił rurki. Pech. Na 'osłodę' słyszę za plecami 'było nie wyprzedzać'. Chwilę dochodzę do siebie, bo miałam jakiś nierówny oddech i jadę dalej. Zaczyna się jazda wzdłuż zbocza po wąskiej ścieżce. Ten trawers ciągnie się dobre kilka kilometrów. Powtarzam sobie, żeby nie patrzeć w lewo w dół, bo zje mnie strach :p Powoli zaczynają dojeżdżać nas gigowcy, ale nie spotykam się z sytuacją, żeby któryś napierał, aby jechać szybciej, albo dać miejsce do wyprzedzenia. Sama raz się zatrzymuję, bo nie chcę być przyczyną kiepskiego wyniku. Jak mnie mija to dopiero poznaję, że to Adam, który ostatecznie dojechał 4 OPEN!!! Za ostatnim bufetem odliczam już kilometry do końca.
Albo będą 2, albo 7 w najgorszym wypadku, bo nie wiem, czy runda przez miasto też jest wliczana do dystansu. Jest tendencja jazdy w dół, więc powoli myślę, że to już koniec. Ale nie :p Na zjeździe szutrówką w ostatnim momencie zauważam, że trzeba skręcić w prawo. Zatrzymuję się w ostatnim momencie i zanim ruszę, widzę że na zjeździe pojawił się ktoś z teamu. Zaraz okazuje się, że to Romek, który też przestrzelił ten zakręt w pole :p Jedziemy jeszcze pod górę, ja jadę już lekko zdemotywowana.
Wreszcie pojawiają się tabliczki 2km do mety. Huraa! I zaraz za tabliczką wyskakuje przede mnie dziewczyna, z którą jechałam kawałek trasy po trawersie. Oj nie, tak łatwo się nie dam :p Na ostatnim zakręcie dziewczyna się myli, bo nie zauważa w którą stronę skierowany jest grot strzałki, i na ostatniej prostej jestem pierwsza i już mnie nie dogania.
Po drodze na stadion spotykam Kazika i Grześka. Rozmawiamy i idziemy razem na makaron. W miasteczku spotykam kilku pomarańczowych. Powoli zjeżdża się nas coraz więcej, ale Tomek nie przyjeżdża i zaczynam się niecierpliwić. Wyruszam na poszukiwania i spotykam go zaraz za zakrętem :)
Nadszedł czas dekoracji. Ania wchodzi na szerokie podium dwa razy. Zajęła 5 miejsce w K3 na mega, a za Ulę wędruje na 5 miejsce w K3 na giga.
Ja sama byłam 8 w K2 i miałam niewielką stratę do 7 i 6 dziewczyny. Nie jechałam na wynik, a na dojechanie do mety, więc tym bardziej wynik rewelacyjny! Czas z licznika 4:10, więc 9 minut zajęło całe chodzenie z rowerem. Gdyby coś z tego się udało urwać, to może byłoby pudło u golonki :)
Z jazdy jestem zadowolona bardzo. Prawie 2 km w górę, ale jakoś specjalnie się nie ujechałam, nie było takich kryzysów jak np. w zeszłym roku w Złotym Stoku. Trasa okazała się nie aż tak strasznie trudna jak mówili.
Wieczorem zapada ostateczna decyzja, że jedziemy jutro na zawody AZS MTB CUP, które będą we Wrocławiu. Jeszcze mam siłę w nogach i jak uda się ją wykrzesać, to może jakieś pudło będzie ;)
Kategoria Las, PTU Eclipse Biketires, W Towarzystwie, zawody